Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Krople wody zbiegają się na skórze, spływają w dół chłodnymi strumykami i wsiąkają w piasek, tworząc ciemny ślad, który po kilku sekundach wyparowuje w błękitną przestrzeń. Bambuch skacze z tyłu na Dwieściego, obejmuje go ramionami i przewraca na piasek. Toczą się, spleceni w jeden kłąb, oblepiony błyszczącymi kryształkami kwarcu - raz na górze jest Bambuch, raz Dwieście. Bambuch ma przewagę co najmniej dziesięciu kilogramów wagi, za to Dwieście jest od niego zwinniejszy. Nie czekam na rozstrzygnięcie, podnoszę ramię: - Dosyć! Chodźcie tutaj. Kłąb rozdziela się, Bambuch i Dwieście otrzepują ziarna piasku, wypluwają go z ust. Munio, Spinoza i Kolumb patrzą na mnie wyczekująco. Kolumb wygląda najokazalej: ma szerokie bary, pełne, muskularne ramiona, wypukłą klatkę piersiową. Przewyższa mnie o głowę. Jego więc wybieram po krótkim namyśle, podchodzę, staję naprzeciw. - Najpierw pokaz - mówię. - Uderz mnie, Kolumb. Kolumb waha się. - Tak na serio? - pyta. - Jak najbardziej - odpowiadam. - Wal z całej siły. Kolumb robi krok do tyłu, pochyla się, jakby chciał na mnie skoczyć. Leciutko cofa prawe ramię. Potem rozpręża się, patrzy na mnie niepewnie. - Musowo z całej siły? Przecież mogę udawać. - Nie - rzucam krótko. - A jak mi wyjdzie cios? Sam wiesz, że mam kopyto... - Wal! - mówię ze złością, której nie udaje mi się zamaskować. - Zobaczymy to twoje kopyto. No prędzej! Kolumb znowu robi krok do tyłu, oczy mu się zwężają, pęcznieją muskuły. Rozluźniam się, patrzę w ziemię, mimo to widzę kątem oka, jak cofa prawe ramię, równocześnie zaciskając pięść. W ułamku sekundy robię unik i chwytam Kolumba za nadgarstek. Półobrót, dźwignia. Kolumb przelatuje nade mną, wali głową w piach. Chłopcy patrzą na mnie baranimi oczyma. Kolumb wstaje, uśmiecha się, masuje dłonią kark. - To było dobre - mówi. - Pierwszorzędne. Nie mam pojęcia, jak to zrobiłeś. - Podstawowy rzut - mówię lekceważąco. - Ale na korsykańskich frajerów wystarczy. Uwaga, chłopaki. każdy musi opanować te sztukę. Chodźcie bliżej. Bambuch.. wyciągnij rękę.. Demonstruję kolejno, jak należy chwycić za nadgarstek, jak się obrócić, przegiąć, w którym momencie pociągnąć przeciwnika na siebie. Chłopcy wchłaniają łapczywie każde moje słowo. Ujmuję Bambucha za nadgarstek i jak na zwolnionym filmie demonstruję przerzut przez bark. - Teraz ty spróbuj to zrobić ze, mną - mówię do Bambucha. - Nie będziesz się bronił?. - pyta niepokojem Bambuch. - Śmiało - zachęcam go. - Nie będę. No. chwytaj. Bambuch nieśmiało ujmuje mnie za przegub, odwraca się. ciągnie na siebie. - Nie tak - instruuję. - Półobrót, przechył do przodu i równocześnie szarpnięcie. Szybciej! Tak! Dobrze! Pomagam mu odbiciem nóg. przelatuję i spadam na nogi. - Teraz ty, Dwieście. Dwieściemu przerzut wypada zgrabniej. Potem przerzutu próbuje Munio, potem Kolumb. Dzielę chłopców na pary: Bambuch - Dwieście, Spinoza - Munio, Kolumb - ja. Ćwiczymy. Spinoza nadspodziewanie dobrze radzi sobie z Muniem, nigdy bym go nie podejrzewał o takie zdolności. Kolumb rzuca mnie z pasją, jakby się mścił za pierwszy upadek. - Rrraz... - mruczy - jeszcze rrraz... i jeszcze rrrazzz... Już mnie ramię boli od tego rzucania. Ledwo się powstrzymuję, żeby nie zripostować Kolumba. - Nieźle idzie! - woła zasapany Bambuch. - Ćwiczyć! - pokrzykuję. - Przeciwnik nie będzie wam się nadstawiał. Rzut musi trwać najwyżej sekundę, musi być wykonany w mgnieniu oka. Szybciej, szybciej! Po kwadransie wszyscy są już u kresu sił, ale przerzut idzie im wcale nie najgorzej. Zarządzam krótką przerwę i zaczynamy ćwiczyć w inny sposób: jeden próbuje zadać cios, a drugi odpowiada przerzutem. Bambuch obrywa w szczękę od Dwieściego, omal nie dochodzi do prawdziwej bójki, muszę interweniować. - Tylko bez nerwów, panowie. Zdenerwowany łatwiej przegrywa, pamiętajcie. Spinoza, nie czekaj, już, tempo, tempo! Na brak zapału u chłopców narzekać nie mogę. Szansę Korsykańczyków maleją z minuty na minutę. Sinobrody pochyla się nad Aparatem. Przybliżam karbidówkę, jej ostre światło pada na zwoje drutów oplatające prostowniki, kondensatory, wzmacniacze, rozjaśnia zegary, ebonitowe rączki przełączników, kwadraty obwodów drukowanych. Sinobrody element po elemencie sprawdza piąty układ. Nie musi zaglądać do rysunku, zna go na pamięć. Mamrocze coś pod nosem, grzebiąc w plątaninie kolorowych kabli. - Dobrze, Lutosławie - mówi swoim głębokim, niskim głosem. - Ani jednego błędu. Pora przystąpić do układu szóstego, mam ze sobą schemat. Wyjmuje z kieszeni złożony We czworo arkusz papieru, nie rozkłada go jednak. Głaszcze w zamyśleniu swą potężną, granatową brodę. Rozumiem, o co chodzi: układ szósty to znów mnóstwo detali, a Sinobrody nie ma pieniędzy. Podliczam w pamięci - zmontowanie pięciu układów kosztowało ponad dwa tysiące złotych, ostatnie zaś dwa układy są szczególnie kosztowne, bo trzeba do nich kilkunastu lamp. - Panie January... - zaczynam niepewnie. - Kiedy ostatni raz robiłem zakupy w sklepie radiotechnicznym, sprzedawca... Urywam. Sinobrody dalej wpatruje się w Aparat, bezdźwięcznie poruszając wargami. Karbidówka niczym projektor rzuca na białą ścianę monstrualnie wielki cień jego profilu. - Dokończ. - Powiedział, że mógłby załatwić części z przeceny, zupełnie dobre. I w ogóle... - Sinobrody milczy. - Bardzo się interesował, do czego mi to wszystko potrzebne. - Sinobrody milczy. - Wygląda na przyzwoitego faceta. - Dalej - zachęca Sinobrody. - Co mu odpowiedziałeś? - Nic - mówię. - Jakoś się wykręciłem. - Taki wspólnik bardzo by nam się przydał - mówi z namysłem Sinobrody, nie przestając wpatrywać się w Aparat. - Ogromnie nam by się przydał, Lutosławie. - Czy to znaczy... - Nie znaczy - przerywa mi Sinobrody. - On by nie został naszym wspólnikiem. Czy nie rozumiesz tego? - Powiedział, że się interesuje radiotechniką. - No właśnie - podejmuje Sinobrody. - Jak ci się zdaje, Lutosławie, dlaczego żądam absolutnej tajemnicy? - Milczę. - Czy przypuszczasz, że kieruje mną pycha? Pragnienie sławy? Że nie chcę jej z nikim dzielić? No, odpowiedz! - Nie wiem.... - mruczę. - Nie wiesz - mówi z goryczą Sinobrody. - Dziękuję ci za szczerość. Skąd zresztą ma wiedzieć, co czuje artysta? Artysta, Lutosławie, to szczególny gatunek człowieka, któremu największą, a bodaj i jedyną radość sprawia świadomość dokonania. Rozumiesz mnie? Wewnętrzna świadomość, że dokonał wielkiego dzieła, wystarcza mu za wszelkie zaszczyty i wyróżnienia. Prawdziwy artysta sam przywdziewa sobie na czoło laurowy wieniec. Reszta jest choinkowym szychem, bezwartościową, fałszywą pozłotą. - Sinobrody przerywa, rozkłada i składa kartkę z fragmentem schematu, parę chwil bezdźwięcznie porusza ustami