Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jest może nawet dowodem, że stosuje inne miary i probierze niż ludzie pospolici: musi wiedzieć, że pospolitość pierwsza wysuwa się na czoło. Nie ma w nim tej pewności siebie, tej łatwości do mówienia byle czego i plotkowania, jaką odznaczają się płytkie natury; jest nastawiony krytycznie zarówno do własnej osoby, jak do innych, niełatwo uznaje kogoś za miłego człowieka, dużo wymaga, a zapewne dość ironicznie ocenia także to, co sam ma do ofiarowania: jeszcze jeden argument, że nie jest zwykłym zarozumialcem. Gdyby nie był nieśmiały, nie miałaby tego wrażenia, że pierwsze lody stopniowo, subtelnie, pomyślnie topnieją i wyłania się z nich osobowość, która ją zachwyca i zarazem intryguje. Nieoczekiwane pytanie, co ona sądzi o hrabinie Gemini, świadczy niewątpliwie, że pana Osmonda interesuje właśnie ona i jej sądy, bo przecież nie chodzi mu z pewnością o siostrę, o której bez niczyjej pomocy wie wszystko. Zainteresowanie jest przejawem dociekliwego umysłu, ale to trochę dziwne, że dla ciekawości poświęcił braterskie uczucia. To było najbardziej ekscentryczne w jego dotychczasowym zachowaniu. Poza salonem, do którego pan Osmond wprowadził na początku swoich gości, były jeszcze dwa pokoje, również wypełnione romantycznymi przedmiotami, i tam spędziła Isabel następny kwadrans. Każda rzecz zdawała się osobliwa i cenna, a gospodarz w dalszym ciągu grał najuprzejmiej rolę przewodnika, trzymając przez cały czas swoją córeczkę za rękę. Jego uprzejmość niemal zdumiewała naszą bohaterkę, która zastanawiała się, dlaczego pan Osmond zadaje sobie dla niej tyle trudu; w końcu nadmiar wrażeń i informacji zaczął ją przytłaczać. Miała na razie dość, nie mogła już skupić uwagi na jego komentarzach; słuchała, pilnie przyglądała się wszystkiemu, ale myślała o czymś innym. Pan Osmond zapewne miał ją za osobę bardziej bystrą, zdolniejszą i lepiej wykształconą, niż była w rzeczywistości. Madame Merle odmalowała mu zbyt pochlebny portret swej przyjaciółki; źle się stało, bo w końcu pan Osmond odkryje pomyłkę i wtedy nawet jej rzeczywista inteligencja nie wynagrodzi mu zawodu. Częściową przyczyną jej zmęczenia był nieustanny wysiłek, żeby okazać się tak inteligentną, jak zapewne wyobrażał sobie pan Osmond, któremu madame Merle przesadnie ją zachwalała; poza tym Isabel bała się - uczucie rzadko przez nią doznawane - żeby nie zdradzić nie tyle nieuctwa, bo to byłby stosunkowo mniejszy wstyd, ile braku subtelnego gustu. Byłaby zła na siebie, gdyby wyraziła zachwyt dla czegoś, co zdaniem bardziej światłego znawcy, jakim był pan Osmond, nie powinno jej się podobać; albo też gdyby nie dostrzegła czegoś, co osoba prawdziwie wrażliwa na sztukę powinna zauważyć. Za nic nie chciała okryć się śmiesznością, jak wiele kobiet, które obserwowała, gdy popełniały z niezmąconym spokojem jakieś kompromitujące gafy. Toteż bardzo starannie dobierała słów, zastanawiała się, co zauważyć, a co pominąć z większą niż kiedykolwiek w życiu ostrożnością. Wrócili do pierwszego salonu, gdzie już tymczasem przygotowano zastawę do podwieczorku; ale dwie damy spacerowały jeszcze, a Isabel nie zapoznała się dotychczas z widokiem, który stanowił główną atrakcję tego domu, więc pan Osmond natychmiast zaprosił ją do ogrodu. Madame Merle i hrabina siedziały na krzesłach, których dostarczył im służący, a że pogoda była piękna, siostra gospodarza zaproponowała, żeby wypić herbatę na świeżym powietrzu. Wysłano Pansy z poleceniem, by służący przyniósł z salonu całą zastawę. Słońce już się zniżyło, złociste światło nabrało głębszego odcienia, a za górami i na rozpostartej u ich stóp równinie ogromne fioletowe cienie żarzyły się barwami nie mniej soczystymi niż w miejscach jeszcze nasłonecznionych. Pejzaż tchnął niezwykłym urokiem. W powietrzu panował niemal uroczysty spokój, a rozległa kraina zagospodarowana niby ogród, szlachetna w rysunku, z rojną doliną i delikatnie wyrzeźbionymi górami, zamieszkana przez ludzi i dla nich łaskawa, zachwycała bogactwem, harmonią i klasycznym wdziękiem. - Widzę, że pani tu się podoba, więc mam nadzieję, że pani jeszcze nieraz nas odwiedzi - powiedział Osmond, prowadząc ją ku narożnikowi tarasu. - Z pewnością tutaj wrócę - odparła - mimo wszystkich złych stron życia we Włoszech, które mi pan wyliczył. Wspomniał pan o naturalnej misji każdego człowieka. Zastanawiam się, czy zaniedbałabym swoją naturalną misję, gdybym osiedliła się na stałe we Florencji. - Naturalna misja kobiety polega na przebywaniu tam, gdzie jest najbardziej ceniona. - Cała trudność w tym, jak to miejsce rozpoznać. - Prawda! Często kobiety marnują wiele czasu na poszukiwanie. Powinno im się to mówić jak najwyraźniej. - Mnie trzeba by powiedzieć rzeczywiście bardzo wyraźnie -uśmiechnęła się Isabel. - W każdym razie cieszę się, że mówi pani o zamieszkaniu gdzieś na stałe. Z tego, co mówiła mi madame Merle, wyobrażałem sobie, że panią raczej pociąga życie wędrowne. Wspominała, o ile pamiętam, o planie podróży dookoła świata. - Trochę się wstydzę swoich planów, co dzień mam inne pomysły. - Nie ma się czego wstydzić, to przecież największa przyjemność. - Mogłoby się jednak wydawać niepoważne - powiedziała Isabel. - Człowiek powinien dobrze namyślić się, zanim coś postanowi, ale później już trzymać się własnej decyzji. - Jeśli przyjmiemy tę miarę, nigdy nie byłem niepoważny. - Nie snuje pan żadnych planów? - Ułożyłem sobie plan przed laty i po dziś dzień go urzeczywistniam. - Musiał to być bardzo przyjemny plan - ośmieliła się zauważyć Isabel. - Bardzo prosty: żyć o ile się da najspokojniej. - Najspokojniej? - powtórzyła Isabel. - Nie przejmować się, nie wysilać, nie walczyć. Zrezygnować. Zadowolić się byle czym, nie pragnąć więcej - mówił powoli, robiąc pauzy między tymi krótkimi zdaniami; nie odrywał inteligentnych oczu od twarzy dziewczyny z takim wyrazem, jakby zdecydował się na jakieś wyznanie. - To pan uważa za rzecz prostą? - spytała z lekką ironią. - Tak, bo to plan negatywny. - Pana życie było negacją? - Można je nazwać afirmacją, jeśli pani woli, afirmacją mojej obojętności. Ale nie jestem obojętny z natury. Wyrobiłem sobie tę cechę świadomie, przez dobrowolne wyrzeczenie. Nie rozumiała go, zastanawiała się, czy nie żartuje. Dlaczego mężczyzna, który wydawał jej się dotychczas wyjątkowo skryty i pełen rezerwy, nagle zdobywa się na zwierzanie tak osobistych sekretów? Ale w końcu była to jego sprawa, a zwierzenia zaciekawiły ją