Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– Naprawdę tak uważasz? Znów ją odwrócił i teraz patrzyła na portret. – Spójrz na nią, Marethyn. To twoja babka, ale i twoje dzieło. To, co tutaj widzę, pochodzi od ciebie: siła i duma, upór i gniew, i czuła troskliwość. A Marethyn zaśmiała się i zapłakała jednocześnie, szepcząc coś, czego Sornnn nie dosłyszał, i dobrze, bo to było coś osobistego pomiędzy nią a Tettsie, tak jak powinno być pomiędzy wnuczką i babką, które były bardzo podobne i tak wiele dla siebie znaczyły. Tettsie zawsze wiedziała, czego chce, podyktowała również stosowne rozporządzenia dotyczące swojej śmierci i już dawno temu dała Marethyn ten data–dekagon. Odtworzyli nagranie i stwierdzili, że Tettsie życzyła sobie, by jej prochy zostały rozsypane nad głębokimi stawami za murami miasta, stawami, w których razem z Marethyn kąpały się w gorące letnie popołudnia; prosiła, żeby jej dom wraz z całą zawartością został sprzedany, a uzyskana suma przekazana Dobbro Mannksowi, Bashkirowi notariuszowi, który założy fundusz powierniczy. Ze sprzedaży miały być wyłączone jedynie dwa przedmioty: podarowana Marethyn szkatułka z czerwonego jadeitu oraz przeznaczony dla Petrre Aurrr, matki Sornnna SaTrryna, naszyjnik z veradu, jej ulubiony, z niewielką, ale za to nieskazitelną nieobiańską gwiazdoperłą. Tettsie prosiła Marethyn, żeby osobiście doręczyła naszyjnik Petrre Aurrr. – Jeżeli poproszę, żebyś przekazał naszyjnik, Sornnnie, zrobisz to? – Równie dobrze możesz to sama zrobić. Tettsie była twoją babką. Marethyn podała mu płaskie czarne etui. – Tak. Myślę o tym, czego by Tettsie chciała – powiedziała, chociaż Sornnn dobrze wiedział, że chodziło jej o coś zupełnie innego. Tak więc Sornnn udał się, z etui pod pachą, do domu matki. Petrre Aurrr mieszkała w kundalańskim domu, eleganckim i przestronnym, w głębi wschodniej dzielnicy; dom miał obszerne atrium, obsadzone karłowatymi clemettami, teraz bezlistnymi, jak również roślinami zimozielonymi, kołysanymi powiewami ostrego jesiennego wiatru. Było tuż po zachodzie słońca; zachodni horyzont zasnuwały pomarańczowe i cynobrowe obłoki, lecz wyżej niebo było już lśniąco kobaltowe. Matka Sornnna była ładną kobietą, wysoką i majestatyczną. Ubierała się w stroje barwy zakrzepłej corzej krwi, który to soczysty odcień dobrze pasował do jej jasnych oczu. Miała smukłe dłonie rzeźbiarki, a z jej twarzy można było wyczytać historię jej życia. Kiedy Sornnn stanął na progu jej domu, patrzyła na niego przez chwilę z osłupieniem. – Mogę wejść? – Tak. Tak, oczywiście. Ta krótka wymiana zdań dobrze oddawała pewną sztywność i skrępowanie w ich wzajemnych stosunkach. W wystroju domu z zadziwiającą inwencją połączono cechy obu kultur. Meble v’ornnańskie, proste i o surowej linii, przykryto miękkimi i ozdobnymi kundalańskimi tkaninami. Sornnn był zdziwiony, że surowość i wykwint tak dobrze współgrają. Przyjrzał się wszystkiemu – meblom, dywanom, kufrom, kredensom, półkom zastawionym pamiątkami i bibelotami – i nie dostrzegł niczego, co by pamiętał, niczego z jej poprzedniego życia i z życia jego rodziny. A był to dom jego matki. Wyciągnął rękę z płaskim czarnym etui. – Mam... – Podać ci coś do picia? – spytała w tej samej chwili. Zapadła cisza, w której można było wyczuć gniew i rozżalenie Sornnna. Matka patrzyła mu w oczy, nie zwracając uwagi na etui. – Wybacz – powiedziała. – Właśnie zmarła stara znajoma. – Wiem. Ja... – Odchrząknął, bo gardło miał tak wysuszone jak Wielki Voorg. – Znam jej wnuczkę. – Te czcze, obojętne słowa wydały mu się tak głupie i wstrętne, że aż gorsze od fałszu. Postukał w etui. – To od twojej starej przyjaciółki. Matka, zdumiona, wzięła etui i otworzyła je powoli, niemal w nabożnym skupieniu. – Ach – westchnęła i rozpłakała się. Usiadła w fotelu obitym ozdobną kundalańską tkaniną, położyła na kolanach otwarte pudełko; patrzyła przez rozsunięte drzwi na drzewka w atrium i machinalnie gładziła naszyjnik. – Lubiła to clemettowe drzewko. W lononie, kiedy roi się od nagonogów, stawała na palcach i zrywała najdojrzalsze owoce. Potem szła do kuchni i przyrządzała przepyszny deser. Jadłyśmy go przez wiele dni, siedząc przy stole i zaśmiewając się. Świetnie się bawiłyśmy, jedząc i rozmawiając! A teraz to wszystko... jest jak przesypujące się pomiędzy palcami ziarnka piasku. – Otarła oczy. – Choćbym się nie wiem jak starała, to i tak żadnego z nich nie zatrzymam. – Ani jednego miłego wspomnienia o twojej prawdziwej rodzinie – rzekł, czując posmak gorzkiego, dobrze znanego gniewu. Już był przy drzwiach i kładł dłoń na ozdobnej kundalańskiej klamce, kiedy matka się odwróciła. – Musisz iść? Tak szybko? Niczym cię nie poczęstowałam