Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tamci przestali się wściekać, a zaczęli gapić. – Widocznie nie dość często – ojciec obdarzył ich chłodnym, wiele mówiącym spojrzeniem. – Prawo tego nie zabrania. Ten wykręt robi się nudny. Znajdźcie sobie lepszy. – Oskarżacie nas o coś? – matka bynajmniej nie była spokojna. Była wściekła. – Jeśli nie macie nakazu to sugerowałabym się stąd natychmiast wynieść! – wskazała drzwi. – Na przyszłość radzę uważać na to, co robicie. Mój ojciec takich jak wy zjada na śniadanie! Ojciec uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu. – Śledzicie mnie. Dobrze wiecie, że nic nie zrobiłem. Nie byłbym w stanie, nawet gdybym chciał. Skończcie tę grę, pokażcie mi nakaz i przeszukajcie całe mieszkanie. Macie jakiś? – Nie tym razem – odpowiedział jeden z Kosiarzy. – Przychodzimy na… – Gdybyście mieli dobry powód, przyszlibyście przygotowani – oświadczyła matka, odrobinkę spokojniej. – Nie macie, więc ładujecie się do nas pod byle pretekstem. Na dzisiaj proponuję się pożegnać, chyba że chcecie byśmy złożyli zażalenie o bezprawnych najściach. Kosmos mi świadkiem, dostaniecie je zaraz po tym, gdy przyjdziecie do nas jeszcze jeden raz, bez dobrego usprawiedliwienia! Kosiarze odwrócili się i wyszli. Matka pobiegła, by zablokować drzwi. Ojciec dotknął panelu na stole, włączając zagłuszanie. Iwen i Ros obserwowali ich w milczeniu. Iwen czuł, że rozumiała tyle samo co on – czyli nic. – Nawet twój ojciec niewiele nam pomoże – powiedział do matki, wciąż dziwnie spokojnie. – Nie będzie siedział z założonymi rękami – matka oparła się o zamknięte na głucho drzwi. Nieprędko dochodziła do siebie po takich wizytach. – Choćby dla własnego dobra. Jeśli coś się stanie, poruszy cały kosmos… – Twój wspaniały ojciec nie kiwnie palcem, gdy będą ciebie ćwiartować! Sprzedał cię mi, pamiętasz? Każdy jeden impuls na jego koncie jest mu wart więcej niż my – ojciec oparł się o stół, podpierając rękoma o blat. – Nie dają mi wyboru. Muszę to powynosić zanim wrócą z nakazem. – Może tego oczekują. Chcą nas wystraszyć, wywabić, by… – matka urwała. Dobrze im idzie, pomyślał Iwen, czując wilgoć koszulki pod strojem kompensacyjnym. – Z takimi łatwo sobie poradzę. Myślą, że są sprytni, lecz są ledwie żałosną bandą amatorów, którym tylko się wydaje, że coś potrafią. Zwykli żołnierze, choć pracują na stacji. – Nie przejmuję się Korpusem. Do bomb wzywają Protektorów. – Ktokolwiek to zrobił, dał im dobry pretekst – spojrzał na dzieci, jakby dopiero przypomniał sobie, że słuchają. – Wiem, te dranie są paskudne, ale nie macie się czego bać. Mogą wchodzić do naszego domu, lecz to wszystko co mogą nam zrobić. Iwen kiwnął głową, uspokojony. Wierzył ojcu. To, jak mówił o Kosie dodało mu pewności, iż wie jak z nimi postępować. Rossie tak nie myślała. Mruknęła coś niezrozumiałego, po czym weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi na blokadę. – Nie przejmuj się, Iw – usłyszał głos matki. – Wszystko będzie dobrze. Nie odpowiedział. Nie był pewien czy wszystko będzie dobrze. Teraz mówienie im o szkole byłoby niebezpieczne. Musiał sam się z nią uporać. Godzinę później ojciec wyszedł z pokoju. Niósł ze sobą szczelnie zamkniętą, wielką i tajemniczą walizkę o grubych ściankach. W wolnej ręce trzymał garść małych przyrządów. Włożył je do kieszeni i wyszedł. Iwen nie wiedział kiedy wrócił, poza tym, że gdy się obudził, ojciec jak co dzień szykował się do pracy. • • • Na stacji tę porę dnia jedynie z przyzwyczajenia nazywano „wieczorem”. Mówili tak głównie planetarianie. Czerwieniejące słońce chyliło się wprawdzie ku zachodowi, powoli opadając w stronę przełęczy między szczytami na drugim brzegu jeziora, otaczającego cypel podłogi, lecz wystarczyło kilka ruchów dłonią, by rzucić je w górę, zamieniając porę dnia na południe, czy ranek. Chwilowo, na jego życzenie, pejzaż stworzył wrażenie zbieżne z prawdziwą porą dnia. Otoczone lasem i górami pełne życia jezioro, w jakie zmieniły się trzy ściany, wraz z wznoszącym się w górę skalnym klifem, z tkwiącymi w nim drzwiami do wnętrza jaskini – jego domu – pozwalały, jak długo powstrzymywał się przed próbą dotknięcia powierzchni wody, odetchnąć przestrzenią, której nie mógłby zaznać ani tu, ani na Ziemi. Prawdziwe promienie słońca zajrzały do domu Wilana ledwie raz, gdy budowano stację. Nikt by się nie ucieszył, gdyby kiedykolwiek miały zawitać tu ponownie – nikt nie ubrany w skafander chroniący przed próżnią kosmosu, czyhającą tylko na błąd człowieka, który pozwoliłby jej przywrócić panowanie na tym niewielkim, odebranym jej dawno temu skrawku przestrzeni. Niemniej, według domowego zegara, można było mówić o wieczorze – i mówił tak, choć od jedenastu lat żył w sztucznym świetle, oświetlającym sztuczne krajobrazy, nad powierzchnią realnej, choć na wpół martwej planety. Zegar wskazywał wieczorową porę, czuł się dość zmęczony jak na wieczór, zatem na tej stacji był wieczór. Nie jakiś tam początek zaciemnienia, jak czasem mówił Arto. Niewielu dorosłych przestawiało się na slang kosmosu. Ten „wieczór” był decydujący