Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Droga do niej - to zdrada, cierpienie i śmierć. Droga bez niej - to tylko śmierć. Wybieram więc śmierć. Ktokolwiek pozostanie przy życiu, niech zawiezie moje ostatnie pozdrowienie dla Ziemi i ludzi. Nie mogłem inaczej postąpić. Lodovico Carrocci Otworzył właz i głową na dół skoczył w otchłań. Gdyby nie było osłony elektronowej, stałby się naszym towarzyszem krążącym wokół Marsa i jeszcze jednym jego - na ten raz - najmniejszym satelitą. Zabity temperaturą równą zeru absolutnemu, w ciągu kilku sekund stwardniałby na stal, zesztywniał na wieki - i tak, niezmienny, wiecznie trwający w tej swojej powłoce, krążyłby naokoło Marsa, obiegając go w ciągu dwóch tygodni. Tak by się stało, gdybyśmy nie byli otoczeni zasłoną składającą się z bezmiaru cząstek rozpędzonych do szybkości światła. Przeleciał więc siłą odbicia poprzez niedużą warstwę izolacyjną i trafił w strefę pędzących elektronów. Tam w ułamku sekundy sam przemienił się w rój luźnych, niczym nie związanych ze sobą elektronów. Elektrony te trafiły w sferę działania potężnych magnesów, niezwłocznie uległy przyśpieszeniu i w porywającym pędzie zaczęły krążyć wokół "Glorii". Tak więc nie opuścił nas profesor Carrocci, tylko zmienił swoją postać. Odszedł jeden z największych uczonych ludzkości. Wiekopomnym jego dziełem było ostateczne udoskonalenie systemu przetwarzania ciężkich pierwiastków w energię prawie bez strat. Dzięki niemu Ludzkość zyskała bezgraniczne wprost zasoby subenergii, która niezmiernie rozszerzała granice potęgi Człowieka. Śmierć jego stanowiła dla mnie dotkliwy cios. Dała mi wiele do myślenia, wstrząsnęła mną - i zdołałem się opanować do reszty. Zwalczyłem w sobie miazmaty marsyjskiego zatrucia i na nowo stałem się człowiekiem. Postanowiłem pójść za jego radą i jak najszybciej wracać na Ziemię. Przedtem jednak chciałem podjąć próbę ratowania tych, którzy byli w rękach Aspazji. Po naradzie z Barrót po kryjomu znieśliśmy zapasy broni całej załogi do kabiny nawigacyjnej. Tutaj, w przylegających do siebie kabinach - nawigacyjnej i przelicznikowej - znajdowały się wszystkie aparaty kierując "Glorią" i jej urządzeniami. Kto zarządzał nimi, ten panował nad rakietą. Zabarykadowaliśmy się z Pierrem w tych kabinach i przez mikrofony przemówiłem do załogi: - Jestem teraz, po śmierci profesora Carrocci, waszym dowódcą do chwili, gdy powróci admirał. Jesteście mi winni posłuszeństwo i jesteście zobowiązani do zachowania spokoju i dyscypliny. Byłem otumaniony tak samo jak wy, ale otrząsnąłem się i na powrót stałem się normalnym człowiekiem. Widzicie więc, że wyzwolić się można, trzeba tylko chcieć. My z Barrótem dopomożemy wam. Mamy duży zapas novocardiny. Z początku musicie sami dążyć do tego, aby się oszołomić tym narkotykiem i sztucznie wywołać w sobie obojętność. Później przyjdzie stopniowo opamiętanie i powrót do równowagi. Przyjaciele moi, czy nie czujecie, że jesteście w śmiertelnej matni? Czyż nie pamiętacie, że ta kobieta wymordowała wszystkie nasze ekspedycje? Czy nie widzicie, że jest to straszliwa czarownica, która do swoich piorunów dodała ślepą potęgę namiętności? Czy nie pragniecie wycofać się z tej zasadzki? Czyście zapomnieli o Ziemi, o obowiązkach, o przysiędze wierności, jaką składaliście przed odlotem? Opamiętajcie się... Powiadamiam was - mówiłem dalej - że już złożyłem Aspazji za pośrednictwem doktora Freyda ultimatum. Jeśli w określonym terminie nie odeśle nam naszych ludzi, wyrzucimy na Marsa wszystkie nasze subbomby typu B. Następnie wracamy na Ziemię. Kto się będzie sprzeciwiał moim rozkazom, użyjemy przeciwko niemu promieni usypiających. Jesteśmy uzbrojeni, a wy nie, posiadamy dość pożywienia i powietrza, więc nie macie w porównaniu z nami żadnej szansy. Prosimy, abyście natychmiast podchodzili kolejno w celu otrzymania zastrzyku novocardiny. Po tym moim przemówieniu rozległy się z różnych części "Glorii" okrzyki gniewu i wściekłości. Aluś, który od wyjazdu admirała ciągle biegał po "Glorii", jakby szukając go, teraz usiadł przed naszymi drzwiami, podniósł pysk do góry i zaczął wyć. Byłem przygnębiony i zmęczony, ale zdecydowany na wszystko. Postanowiłem za wszelką cenę ratować swoich towarzyszy. Trzeba ich było traktować jako ciężko chorych, którzy ulegli zbiorowemu zatruciu. Byli przecież zahipnotyzowani. Przez głośniki w kabinie dowiedziałem się o sobie wielu przykrych rzeczy. Wymyślano mi od łajdaków, zbrodniarzy, uzurpatorów, nędzników, łotrów, nikczemników. Moi przyjaciele grozili mi różnymi represjami, do pozbawienia życia przez złamanie kręgosłupa włącznie. Później zaczęli prosić, błagać, wprost żebrać, abym okazał im trochę serca i zezwolił na odjazd do Aspazji. Przy tym zaklinali się, że jestem w błędzie, gdy posądzam ich o jakieś uczucia dla tej kobiety. Nic podobnego! Oczywiście, podoba się im, bo jest bardzo piękna, ale w zasadzie chodzi im tylko o zwiedzenie Marsa. Powoduje nimi zwykła ciekawość naukowców, żądza wiedzy. - Doskonale - zgodziłem się. - Jak tamci wrócą, to wy pojedziecie. Tak przecież było ustalone. Nie. Oni nie mogą tak długo czekać, bo tamci też nie dotrzymali terminu. Mija już drugi tydzień, a ich nie ma