Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Przedtem jednak wyjął ze środka tabakę i zawinął w chustkę do nosa. Była trochę zmoczona krwią, ale należało przypuszczać, że nie będzie to miało wpływu na jej smak. Koło południa trzy stare, polakierowane na bury kolor samochody toczyły się w kierunku Maksymowa. Krótki meldunek: "Znaleźliśmy spadochron i obcego cywila, tego ostatniego zabiliśmy" - zaalarmował Komisariat do spraw politycznych w Kalininie. - Co zrobiliście? - krzyczał w słuchawkę jeden z tych eleganckich panów w Kalininie, kiedy Paweł Tichonowicz zadzwonił do niego z małej poczty w Maksymowie. - Wypełniliśmy nasz obowiązek! - odpowiedział Paweł z uczuciem, że coś jest niedobrze. - Czy ten człowiek nie żyje? - Można by to tak określić, towarzyszu komisarzu. - Mówił coś? - Zaczął opowiadać coś o Leningradzie. Ale chciał tylko odwrócić naszą uwagę. Od razu się zorientowałem. Więc jako wierni synowie Związku Radzieckiego... - Przyjeżdżamy! - wrzasnął mężczyzna w Kalininie, najwidoczniej bardzo zdenerwowany. - Tylko niczego nie dotykajcie! Zachowaliście się jak drwale! - Jesteśmy drwalami! - powiedział stropiony Paweł Tichonowicz i odwiesił słuchawkę. Kierownik poczty, wymięty człowiek o żółtawej cerze, co pozwalało się domyślać kłopotów z woreczkiem żółciowym, ze zdumieniem wpatrywał się w olbrzyma o dźwięcznym głosie. - Co się stało? - zapytał, kiedy Pawł Tichonowicz bez słowa oparł się o ladę, jakby pragnął przytrzymać się czegoś. - Ilu ludzi zostało do tej pory zabitych w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej? - zapytał Paweł. - Kto to wie? Czy ktoś ich w ogóle liczył? Setki tysięcy. Może nawet miliony? Nie ma o czym mówić. - Czy jeden więcej może mieć jakieś znaczenie, co? - Logicznie myśląc, nie. - Ale w Kalininie zachowują się tak, jak byśmy wykradli Lenina ze szklanej trumny w mauzoleum. Czego człowiek nie zrobi - wszystko źle! Zafajdane życie, braciszku. - Paweł Tichonowicz splunął na podłogę, co również było zabronione, ponieważ pomieszczenia urzędowe, a pocztę przede wszystkim, należało utrzymywać w czystości. Zmięty człowieczek za ladą już chciał coś powiedzieć, ale kiedy zobaczył wzrok Pawła, powstrzymał się od uwag. - Wydaje mi się, żeśmy zrobili ogromne głupstwo - powiedział olbrzym i poklepeł się po kieszeniach. - Ile należy się za telefon? - Bezpłatnie, towarzyszu. To była służbowa rozmowa. Przyjadą komisarze? - Oczywiście. W Maksymowie powstała sytuacja alarmowa. Z Kalinina przyjeżdża komisja! Komisje - jak wiadomo - nigdy nie zadowalają się badaniem tylko tego, co powinny. Taka kontrola zatacza zawsze coraz szersze kręgi, jak rzucony do wody kamień. Wiadomość ta spowodowała, że rada miejska w Maksimowie jako pierwsza natychmiast zaczęła sprawdzać swoje księgi finansowe. W Moskwie nikt jeszcze niczego się nie domyślał. Wypadek ten dotyczył okręgu kalinińskiego, a tamtejsze biuro NKWD zaciekle chroniło nowej tajemnicy. Jeśli coś było na rzeczy - może to rzeczywiście był szpieg - towarzysze chcieli sami zasłużyć na pochwałę. Towarzysze w Moskwie mają już wystaczającą ilość orderów. Mężczyźni, którzy znali Mildę Iwanownę - a miała ona bardzo szeroki krąg znajomych - cmokali z zachwytu na jej widok. Kobiety natomiast mówiły jej uprzejme słówka pękając z zazdrości. W jej małym mieszkaniu przy ulicy Leśnej 19, niedaleko przystanku autobusowego linii 5 i 25, w każdą niedzielę wieczorem schodzili się głównie artyści i pisarze oraz poeci, żeby wspólnie dyskutować, słuchać radia i prezentować własne utwory. Było to niewielkie grono, ponieważ większość artystów i pisarzy leżała gdzieś naprzeciw Niemców i walczyła o wyzwolenie kraju. Ale wszyscy oni pilnie pisywali listy; czytano je na głos, a były w nich często również wiersze i opowiadania warte opublikowania w czasopismach kulturalnych. Milda dbała o te wieczory. Była wobec wszystkich przyjacielska, każdemu mężczyźnie pozwalała podziwiać swoją bujną urodę, pozwalała falować swym piersiom, stąpała na swych długich, szczupłych nogach jak sarna, a spódnice nosiła zawsze takie, że przy pełnym kokieterii ruchu materiał unosił się odsłaniając kształtne uda. Wspaniały widok. Ale nic więcej nie można było u Mildy Iwanowny uzyskać. Próbowano - bez rezultatu. Nikt nie mógł powiedzieć o sobie, że leżał w łóżku Mildy i pieścił to urocze ciałko. Nikt nie mógł się pochwalić, że odważył się tknąć jej krągłych piersi. Tak jak była pociągająca, tak szczelny zdawał się być otaczający ją niewidzialny pancerz. Tym większe zdumienie zapanowało w kręgu znajomych Mildy, kiedy nagle zjawił się mężczyzna, który śmiał wziąć ją pod rękę i pójść z nią na spacer do Parku Gorkiego. A już zupełną sensacją był fakt, o którym doniósł ktoś ze znajomych, kto zaobserwował, jak ten mężczyzna - któż to u diabła może być?! - pocałował Mildę. Za osłoną wysokiego, cisowego żywopłotu! W biały dzień! Dokładnie o godzinie 3.29 po południu. Wydarzenie to wydało się obserwatorowi tak ważkie, że zapamiętał porę, o której się to stało. Aż wreszcie pewnego dnia ujrzano majora w pełnej gali mundurowej wychodzącego z domu przy ulicy Leśnej 19 i idącego w kierunku stacji metra. Szedł energicznym krokiem, choć wyraźnie był niewyspany. W mieszkaniu Mildy na drugim piętrze otwarto okna. Sprawa była jasna. - Oczywiście oficer - powiedział liryczny poeta Matwiej Pietrowicz Pczołkin, który był tak ciężko chory na płuca, że lekarze wojskowi po zbadaniu go natychmiast przystąpili do aplikowania sobie inhalacji, nie czekając nawet aż pacjent wyjdzie w pokoju. - To właściwie rozczarowujące, że Milda Iwanowna poleciała na kogoś takiego