Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Co jest w zimie do roboty? Podajesz stworzeniu i siê grzejesz przy kuchni. A co to, wy nie wiecie, co ziemia? Z³apie was za nogi, rêce albo wpó³ i trzyma. Jakby jej tak do tego ³ba pstrego przysz³o, ¿eby jajów trochê zebraæ, œmietany, serek choæ niedu¿y, toby mia³a z czym przyjechaæ. Grosz siê w domu zawsze przyda. Czy soli kupiæ, czy cukru, czy octu. Chodzi teraz pekaes, drogê wyasfaltowali, to siê tylko w okna patrzy i jedzie. Mo¿e choæ przyjad¹ powiedzieæ, byczek czy ja³oszka. Poradziæ siê, chowaæ czy nie chowaæ. Ksi¹dz im przecie¿ nie poradzi, bo co siê ksi¹dz zna na cielêtach. Oj, bieda bez g³owy w domu, bieda. A mówi³em, niech mnie tylko zabraknie, jeszcze zap³aczecie. Kto wam gêsi do wody wygoni, kto wnusia przypilnuje, kto wody nagrzeje, gdy z pola wrócicie? Kto? 137 Ale ja was ju¿ nie bêdê s³ysza³. P³aczcie sobie, p³aczcie. Przyjad¹, przyjad¹. Czego by mieli nie przyjechaæ? Chcia³a sobie jakieœ buty kupiæ i Jasiowi palto. Oj, stroi siê, stroi. Dziadówk¹ j¹ wzi¹³, a teraz na ca³¹ wieœ pani. Dom chc¹ nowy stawiaæ, tylko blachy na dach nie mog¹ nigdzie dostaæ, to mo¿e za blach¹ przyjad¹. Obiecuj¹ mi pokój daæ osobny, maj¹ byæ firanki w oknach, dywan na pod³odze. W kwiatki chc¹ malowaæ. Jak myœlicie, ³adnie bêdzie w kwiatki? Ca³e ¿ycie w bielonym siê mieszka³o, to mo¿e dychawica siê przypl¹taæ. Mo¿e po obr¹czki przyjad¹. Daleko do Bo¿ego Narodzenia, a na Bo¿e Narodzenie chc¹ wzi¹æ œlub. To od razu by siê ich pob³ogos³awi³o. Bo mo¿e cz³owiek ju¿ nie wróci? A bez b³ogos³awieñstwa nie szczêœci siê w ¿yciu. Da³em im w zesz³y poniedzia³ek przez s¹siada znaæ, przyjedŸcie co rychlej, ja bym móg³ poczekaæ, ale œmieræ nie zechce. O, œmieræ jak caryca. Nie uprosisz jej, ¿eby choæ ten tydzieñ jeszcze poczeka³a, ¿eby choæ do nastêpnego targu, bo ich coœ musia³o zatrzymaæ. Nawet tak to niezgorszy z niego ch³op, tylko pijus, oj, pijus. Jak siê wczoraj nie schla³, to na pewno przyjedzie. Musi po towar dla geesu. Ju¿ go trzy razy wyrzucali, ale nie maj¹ drugiego. Powiedzia³em, moja ziemia, moja ojcowizna, moje wszystko, i ta psina, i te grabie, i ten bociek na dachu. A ty coœ, przyb³êdo, przyniós³? Dziesiêæ palców niemrawych i od jednej rêki. O, i te œlepia szklane, co by wiecznie spa³y. Jeszcze nie chcesz mnie szanowaæ? Nic nie dam. Dam na koœció³, dam na biednych, a tobie ani piêdzi. To mnie spra³, ¿e a¿ pies nade mn¹ skamla³. Ty dziadu, do grobu ci ju¿ czas. Tam jest twoja ziemia, twoja ojcowizna, twoje wszystko. A ona tylko, Miêciu, nie bij¿e tatusia. Tatusiu! Tatusiu! Ale myœlê sobie, darujê, jak przyjad¹. Co bym mia³ nie darowaæ. Nie zabiorê przecie¿ z sob¹ do grobu. To mo¿e przyjad¹. Da im Bóg znaæ i mo¿e przyjad¹. Nigdy mœciwy nie by³em. To przez tê ziemiê wszystko. Ziemia siê zbiesi³a. Ziemia ju¿ nie ta. Widaæ ziemia z nami umrze, Wojciechu. Bêdziecie jej dosyæ mieli w rêkach, w nogach, pod plecami, w oczach, w siwiŸnie. Œni³o mi siê tak ³oñskiego roku, ¿e sta³em na miedzy, a ziemia na mnie sz³a. Sz³y owsy, jêczmienie, pszenice, ¿yta, sz³y i go³e role. Sz³y ch³opskie tu¿ przy pañskich ³anach. Wy³azi³y sk¹dœ zza nieba i sz³y jakby pu³ki, armie, kompanie, bataliony, sz³y pole za polem i mija³y mnie, i dalej sz³y, odchodzi³y, znika³y. Sz³y pola s¹siadów, sz³o mojego szwagra, sz³o moje. Pozna³em z daleka, swojego bym nie pozna³, a¿ niebiesko by³o w nim od chabrów. Roz³o¿y³em rêce. Gdzie?! Wróæ! Stañ! wo³am. Wczepi³em siê garœciami w k³osy, ale wysmykiwa³y mi siê jak piskorze. Buchn¹³em na kolana. Wróæ! Ale przesz³o, minê³o i siê obudzi³em. Co mieliby nie przyjechaæ. 138 Kupi³em im samochód, to tylko brrry! i ju¿ s¹. O, gdyby tak Pan Bóg deszcz chcia³ zes³aæ, toby przyjechali. W deszczu lubi siê nieraz najgorzej zapomniane przypomnieæ. Jeszcze kiedy siê rozpada, to pada i pada, a tobie wci¹¿ siê coœ przypomina. S³ota, ludzie mówi¹. Ani krów na tak¹ s³otê nie wygoni. Ani oraæ nie pojedzie. Siedzi siê w cha³upie, szyby zamokniête, a tu leje i leje, jakby z nieba na ziemiê i z ziemi na niebo. Cha³upa przy cha³upie, a ka¿da osobno, ka¿dy cz³ek osobno. Niby mo¿na by sto³ek naprawiæ, bo mu noga wypad³a. Albo do s¹siada pójœæ. Ale tam tak samo leje, bo w ca³ej wsi leje. I w S¹œnicach leje, w Walencicach leje, w ca³ym œwiecie leje. Przestañcie, co was z tym deszczem akurat napad³o. Kopania, niech ludzie spokojnie wykopi¹. Bo w deszcz ciê jakoœ tak od œrodka drze, ¿e byœ nawet z wrogiem siê przeprosi³. Raz tak z jednym siê w deszcz przeprosi³em. Przez dwadzieœcia lat bij, zabij. Ale siedzê w cha³upie, ani na œwiat wyjrzeæ, bo leje i leje, i sumienie mnie ruszy³o. Pójdê, pomyœla³em, co siê mamy gniewaæ. Zachodzê, a on, chcia³o wam siê w tak¹ s³otê? I tak bym z wami przed œmierci¹ siê przeprosi³. To siadajcie, jak przyszliœcie. O, jakie to zamglone z tamtej strony. Wyjrzyjcie, macie lepsze oczy. Moje ju¿ tak nie widz¹. We wsi to bym pozna³. Dymy by siê snu³y po dachach, w koœciach by mnie rwa³o. Mo¿e to ostatni poniedzia³ek? Panie Bo¿e, daj deszcz. Nigdy nie zdarzy³o siê dot¹d, ¿eby ktoœ umar³ w poniedzia³ek. Umierali we wtorki, œrody, czwartki, pi¹tki, soboty, a czasem w niedziele, ale w poniedzia³ki zawsze ¿yli. Minê³o popo³udnie. Przewali³ siê targ. - Coœ pan ksi¹¿ki dziœ nie czyta, panie Kazimierzu? - powiedzia³em. Bo le¿a³a jakaœ ksi¹¿ka otwarta do czytania na szafce i trochê mnie zdziwi³o, ¿e nie czyta, bo nie by³o dnia, ¿eby nie czyta³. Mia³ tych ksi¹¿ek pe³n¹ szafkê i nawet na oknie parê ich le¿a³o. Nieraz ca³¹ ksi¹¿kê potrafi³ za dzieñ przeczytaæ. Zaczyta³ siê, to nie s³ysza³, co siê mówi do niego. A¿ siê dziwiliœmy, ¿e chce mu siê tak czytaæ i czytaæ. Bo z ca³ej sali on jeden czyta³. Czy to oczów nie szkoda? Czy go g³owa nie rozboli? A wreszcie i po co? Naczyta siê cz³owiek, naczyta, a potem i tak to wszystko do ziemi z nim pójdzie. Z ziemi¹ co innego. W ziemi siê narobi, ale ziemia zostaje. A z czytania ¿eby choæ linijka czy s³owo. Zmierzch zacz¹³ zapadaæ. Przysz³a siostra, jakoœ tak dziwnie na niego spojrza³a i wylecia³a. Za chwilê przyszed³ lekarz, potrzyma³ go za rêkê i tak samo wyszed³. Znów przysz³a siostra, zrobi³a mu zastrzyk. Spyta³a go siê, czy mu piæ siê nie chce. I przynios³a mu kompotu. 139 Chcia³ ktoœ œwiat³o zapaliæ, ale powiedzia³em, ¿e nie pora jeszcze. Czytaæ nikt nie czyta, to i ciemno nie jest. Nic nie by³o po nim widaæ. Choæ siê mówi, ¿e gdy cz³owiek ma umrzeæ, widaæ po nim ju¿ na dwa dni przedtem. Ale tak po prawdzie, to co mia³o byæ widaæ? Zawsze jak poœwiata blady, to ju¿ bledszy nie móg³ byæ. Chudy jak, nie przymierzaj¹c, wiór, to i chudszy nie móg³ byæ. A oczy jakoœ mu siê tak w zapadaj¹cym zmierzchu rozmaza³y, ¿e trzeba by siê nachyliæ nad nim, to by mo¿e coœ dojrza³. I tylko ta ksi¹¿ka na jego szafce otwarta do czytania, po któr¹ nie chcia³o mu siê siêgn¹æ, ¿eby choæ j¹ zamkn¹æ, mog³a byæ jedynym znakiem, ¿e umiera. Siad³em sobie przy nim na brzegu ³ó¿ka i a¿ dziwne mi siê wydawa³o, ¿e tak nic po nim nie widaæ, a umiera. Cisza siê zrobi³a na sali, choæ dwunastu nas by³o