Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Dalej, za skałami, znalazł znów gładką i ubitą plażę, gdzie nikt go nie widział. Tam, na ciepłym piasku, przy pniu drzewa obdartego z kory i ogładzonego jak marmur przez fale, rozpoczął ćwiczenia. Odprężenie, głębokie oddechy, celem utlenienia tkanek, naładowania ich energią, potem bieg myślowy, aby wpoić ciału psychiczny wzór i wreszcie miękkie, niezbyt szybkie biegi, aby pobudzić krążenie i mięśnie przed właściwym biegiem. Znał to już na pamięć. W dniach startu nie stosowało się już ćwiczeń siłowych i na wytrzymałość. Ocean promieniował siłą nie mniejszą niż góry. W miejscach, gdzie fale uderzały o rafy, ponad grzebieniami piany, Amaru dostrzegał owo białe lśnienie, przejrzystą aureolę energii nasycającej morską wodę. Wiedząc, że to ona, bardziej niż wszelkie ćwiczenia, jest źródłem także jego siły, otworzył się na nią i, oddawszy się od dźwięków i zapachów, skupiając umysł tylko na niej, czerpał energię myślowym nakazem i czuł, jak płynie w niego niewidzialnym strumieniem, życiodajny pokarm dla komórek ciała. Don Luis Felipe wyszedł z morza, obronił się kipieli chcącej go porwać z powrotem, wybiegł na piasek ociekając wodą, chudy, opalony słońcem, dyszał ciężko, we włosach miał strzęp wodorostu. Wyniósł rogatą konchę wyłowioną z głębiny. Mokrą przykładał im do uszu i kazał słuchać zamkniętego w niej głosu Pacyfiku. Dał ją Amaru, aby zawieziona w góry, pomagała mu przenosić się w myślach na wybrzeże, ile razy zechce. Na drewnianej werandzie rybackiej knajpki zjedli lekki obiad. Podano im cebiche, potrawę z surowej ryby wymoczonej w soku cytrynowym, przyprawionej pieprzem i cebulą. Patrzyli na przystań rybacką. Z otwartego morza ściągały sznury pelikanów i obsiadały białe łodzie, aby odpoczywać po dziennym połowie. 62 Po raz pierwszy zobaczył stadion tuż przed samym biegiem. Długodystansowców zebranych w szatni wyprowadził na zewnątrz ktoś w ciemnym ubraniu, ustawił ich szeregiem przed główną trybuną. Widzowie siedzieli w kilkunastu rzędach, głowa przy głowie. Lecz dalej od środka i po drugiej stronie trybuny ławy były niemal puste. Przedstawiono zawodników, przez megafon odczytano ich nazwiska. Amaru widział, jak występowali kolejno, kłaniając się publiczności. Sam spóźnił się z ukłonem, zaskoczony wywołaniem. Jakoś nie pomyślał, że i jego to może dotyczyć. – Widzieliście te puchary? – szeptał ktoś obok niego. – Ciekawe, który dla nas. Pod główną lożą stał długi stół z nagrodami. Na zielonym suknie leżały grube książki, pudła, kwiaty, lśniły szklane puchary z plakietkami ze srebra. Kilku fotografów obwieszonych aparatami kręciło się po bieżni. – Start za dziesięć minut! – oznajmiono. – Proszę odebrać numery. Otrzymał numer siedemnasty, założył na siebie dwa kwadraty płótna, zawiązał tasiemki. Zawodnicy rozpoczęli rozgrzewkę. Niektórzy położywszy się na plecach, podgięli tylko nogi i rozluźniali mięśnie. Ucichły rozmowy, przestali się dostrzegać nawzajem; niewidzącym wzrokiem ślizgali się po trybunach, po grupie skoczków wzwyż, fruwających nad poprzeczką. Każdy zostawał sam ze swoim biegiem. Amaru położył się także i przymknąwszy oczy powoli oddychał. Skupił myśli na strumieniu sączącym się z wolna przez kanały nosowe. Zatrzymał powietrze w płucach i nie dając mu wyciekać, napiął mięśnie gardła i szyi, przyciągnął do mostka podbródek. Rozpoczął stopniowy wydech. Pozostał chwilę bez powietrza, nim zaczął od nowa. Powtarzał to kilka razy, aż uczuł, jak mięśnie brzucha i klatki piersiowej ogarnia fala ciepła. Krew żywiej krążyła niosąc odżywcze składniki do tkanek. Oddech był coraz powolniejszy, choć nadal głęboki. Teraz zwrócił uwagę ku nogom. Rozluźniony, bez ruchu, przeglądał w myśli całą ich budowę, wczuwał się w ich istnienie, obecność każdego palca po kolei, stopy, goleni, kolana, mięśni w łydkach i udach. Uciszony wewnętrznie, daleki od świata, nie miał już w sobie żadnych niepokojów, niechęci, znużenia. Odczuwał lekkość, świeżość ciała, budzącą się w nim siłę. Domagało się pracy, ruchu, biegu... Gwizdek wezwał zawodników do białej linii startowej. Podbiegł bez pośpiechu. Widział kątem oka, jak niektórzy z zawodników robią na piersi znak krzyża, nie dał się zepchnąć do drugiego szeregu, a kiedy padł strzał, od razu objął prowadzenie. Nie dlatego, że taki miał zamiar. To stało się samo, gdyż inni zwlekali. Mając większe doświadczenie, wiedzieli, że czołowa pozycja na początku biegu jest obciążeniem psychicznym, utrudniającym skupienie i, wbrew pozorom, przyjęcie własnego rytmu. Biegacz ma świadomość, że spojrzenia całej publiczności skupione są na nim, że każdy się zastanawia, jak on długo wytrzyma i każdy skazuje go na niepowodzenie, bo wiadomo, że ten, kto się wyrywa do przodu, to najczęściej „zając”, którego zadaniem jest wyśrubowanie czasu dla lepszych zawodników. Zaś ci, biegnący za nim, czając się za plecami, w każdej chwili mogą zaskoczyć go szybkim atakiem. Lecz dla Amaru to wszystko nie miało znaczenia, nie wiedział nic o tym, pierwszy czy ostatni, i tak biegłby po swojemu. Pierwsze dwa okrążenia przebiegł w skupieniu, upewniając się, czy ręce, nogi, tułów pracują dość miękko, bez niepotrzebnych napięć, czy każda grupa mięśni ma chwile odpoczynku następujące po chwilach wysiłku. Złe przespana noc nie zostawiła żadnego śladu, czuł, że ma zapas sił większy niż w poprzednich biegach. Można już było rozpocząć przyspieszanie. Poddawał się przemiennemu rytmowi wirażu, prostej, wirażu; nie sprawiał mu już kłopotu bieg po zamkniętym obwodzie. Gdy pochylony wychodził zza zakrętu pod wiatr, najmocniej odczuwał szybkość, powietrze świszczało wokół głowy