Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ale jakiś wolny strzelec, może ktoś szukający nowej, interesującej pracy, do tego z potencjalnym nie wykorzy- stanym talentem dyplomatycznym... Więc mieli rację: cały pobyt tutaj naprawdę okazał się czymś w ro- dzaju wstępnych eliminacji. A Art kandydował na stanowisko, o którego istnieniu wcześniej nawet nie miał pojęcia... Stanowisko Nabywcy Marsa. Głównego Nabywcy Planety Mars. Marsjańskiego kreta. Szpiega w domu Aresa. Ambasadora w marsjańskim podziemiu. Ambasadora na Marsie. O mój Boże, pomyślał. - No więc, jaka jest twoja odpowiedź? - Wchodzę w to - oznajmił krótko Randolph. William Fort nie kłamał. Z chwilą, gdy Art zgodził się przyjąć marsjańską misję, jego życie gwałtownie przyspie- szyło, niczym film odtwarzany w szybkim tempie. Jeszcze tej samej nocy znalazł się ponownie w szczelnie zamkniętej ciężarówce, a potem w za- ciemnionym odrzutowcu. Tym razem podróżował sam, a kiedy słaniając się na nogach szedł lotniczym korytarzem w terminalu San Francisco, za- częło już świtać. Nieco później poszedł do biura Dumpmines i odwiedził wszystkich swoich przyjaciół i znajomych. Tak, tak, powtarzał aż do znudzenia, przy- jąłem pracę na Marsie. Zbieranie szczątków starego kabla windy w celu późniejszego ich przetworzenia. Tylko na jakiś czas. Płaca dobra. Na pew- no wrócę. Po południu wrócił do mieszkania i spakował się. Zajęło mu to mniej więcej dziesięć minut. Potem przez chwilę stał na wciąż drżących nogach i rozglądał się po pustym mieszkaniu. Na piecu stała patelnia, jedyny ślad, symboliczna pamiątka po jego dotychczasowym życiu. Wziął ją i ruszył ku ustawionym w korytarzu walizkom, przekonany, że uda mu sieją gdzieś wcisnąć i zabrać ze sobą. Popatrzył przez chwilę na zamknięte walizy, po czym wrócił do pokoju i usiadł na swoim jedynym krześle, trzymając w rę- ku patelnię. Po zastanowieniu zadzwonił do Sharon, mając lekką nadzieję, że połą- czy się z automatyczną sekretarką, ale była żona przebywała akurat w domu. - Lecę na Marsa - rzucił. Początkowo nie dała wiary, a kiedy wreszcie uwierzyła, wiadomość rozwścieczyła ją. To czysta, jawna dezercja, powiedziała, po prostu ucie- kasz ode mnie. Ależ ty już wyrzuciłaś mnie ze swego życia, próbował jej wyjaśnić Art, ale Sharon się po prostu rozłączyła. Zostawił na stole patel- nię, wyszedł i zataszczył walizki na chodnik. Po drugiej stronie ulicy znaj- dował się szpital miejski, który wykonywał kuracje przedłużające życie. Jak zwykle kłębił się tłum ludzi, których kolej miała zapewne nadejść nie- bawem. Nocowali pod gołym niebiem - w namiotach na parkingu - bojąc się, żeby nie przeoczono ich nazwisk. Kuracje prawnie zagwarantowano wszystkim obywatelom Stanów Zjednoczonych, ale listy oczekujących na pobyt w szpitalu miejskim były tak długie, że nie można było mieć pew- ności, czy dana osoba dożyje chwili, w której nadejdzie jej kolejka. Art z irytacją pokręcił na ten widok głową, wsiadł do taksówki i odjechał. Swój ostatni tydzień na Ziemi spędził w motelu na Przylądku Cana- veral. Jego pożegnanie z Ziemią stało się przez to dość ponure, bowiem Canaveral pełnił rolę terytorium zamkniętego, zajmowanego głównie przez żandarmerię i personel obsługi. Ludzie ci nie odnosili się zbyt dobrze wo- bec „świętej pamięci nieodżałowanych", jak nazywali czekających w ko- lejce na statek. Codzienne szaleństwo potwornie głośnych odlotów spra- wiało, że jedni byli zalęknieni, inni urażeni, a wszyscy razem zupełnie głu- chli. Każdemu po południu dzwoniło w uszach, a rozmawiając ze sobą wszyscy wiecznie pytali: „Co?" „Co?" „Co?" Aby sobie jakoś pomóc, większość stałego personelu nosiła zatyczki w uszach; w trakcie rozmowy pracownicy kuchni nagle stawiali naczynia na restauracyjnym stoliku, spo- glądali na zegar, wyjmowali z kieszeni zatyczki, umieszczali je w uszach, a w chwilę potem rozlegał się głośny huk i startowała kolejna nośna rakie- ta „Nowa Energia" wraz z przyczepionymi do niej dwoma wahadłowca- mi, powodując taki hałas, że cały świat trząsł się w posadach