Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Penrod rozejrzał się niecierpliwie, wypatrując zieleni. Miał przed sobą monotonne pustkowie, nieróżniące się od przebytej drogi. Niezrażony Jakub potrząsnął tłustymi kędziorami na gorącym wietrze, gdy wielbłądy kłusowały przez równinę. Następny łupkowy wał wznosił się nie więcej niż na wysokość głowy nad poziom terenu. Jakub pomachał kijem i z szatańskim uśmiechem łypnął na Penroda. 128 ¦— Nie trać wiary w Jakuba, pana piasków. Dzielny Jakub widzi ziemię jak sęp z wysoka. Mądry Jakub zna tajemne miejsca i ukryte ścieżki. — Jeśli dzielny Jakub się myli, to będzie potrzebować nowego karku, bo skręcę mu ten, na którym nosi duży czerep! — odkrzyknął Penrod. Jakub zachichotał i popędził wielbłąda, który przyspieszył do niezdarnego galopu. Dotarł na szczyt wału pięćdziesiąt kroków przed Penrodem, zatrzymał się i dramatycznym gestem wyciągnął rękę. Na horyzoncie zobaczyli linię palm, ale w płaskim, niepewnym świetle trudno było ocenić odległość. Pęki palmowych liści na długich pniach skojarzyły się Penrodowi z wymyślnymi fryzurami wojowników Hadendoa. Ocenił, że dwie mile dzielą ich od najbliższego gaju. — Każ wielbłądom się położyć! — rozkazał i zeskoczył na ziemię. Co dziwne, czuł się silny i wypoczęty. Zmęczenie opuściło go, gdy tylko zobaczył Nil. Zaprowadzili wielbłądy za grzbiet, gdzie nie były widoczne z nadrzecznej równiny. — Z której strony leży Chartum? — zapytał Penrod. Jakub bez wahania wskazał w lewo. — Widać dym z ognisk w Omdurmanie. Dym snuł się tak nisko nad horyzontem, że Penrod z początku wziął go za pył lub nadrzeczną mgłę. Teraz zrozumiał, że Jakub ma rację. — Jesteśmy co najmniej pięć mil w górę rzeki od Chartumu — zauważył. Trafili dokładnie w miejsce, do którego zmierzał. Ostrożnie przesunął się do przodu i przykucnął z lornetką za grzbietem wzgórza. Od razu zobaczył, że przecenił odległość. Od palm dzieliły ich niecałe dwie mile. Płaska nadrzeczna równina nie zapewniała osłony. Penrod dostrzegł pas ciemniejszej zieleni pod rozczochranymi koronami i uznał, że to ziemia uprawna. — Pewnie pola durry — mruknął — ale nie widać wioski. — Znów sprawdził wysokość słońca. Dwie godziny do zmroku. Mają podjechać do rzeki przed zachodem słońca, czy czekać na noc? Narastało w nim zniecierpliwienie, ale trzymał je w ryzach. Próbując podjąć decyzję, nie odsuwał lornetki od oczu. Jak daleko do brzegu rzeki? Nil mógł płynąć tuż za pierwszymi drzewami gaju albo znacznie dalej. Nagle jakiś ruch przyciągnął jego uwagę. Skupił na nim szkła. 129 Cień bladego pyłu wznosił się pomiędzy palmami. Przesuwał się z lewej strony na prawo, coraz dalej od Omdurmanu. Może to karawana, pomyślał, podążająca nadrzecznym szlakiem. Potem uświadomił sobie, że przemieszcza się zbyt szybko. Doszedł do wniosku, że to jeźdźcy na wielbłądach lub koniach. Nagle chmura pyłu przestała się poruszać, zawisła na długie minuty w tym samym miejscu, potem stopniowo opadła. Zatrzymali się w gaju, między nami a rzeką, pomyślał Penrod. Kimkolwiek byli, podjęli decyzję za niego. Teraz nie miał innego wyboru, jak czekać do zachodu słońca. Wrócił do Jakuba, który siedział przy wielbłądach. — Jeźdźcy na brzegu rzeki. Musimy zaczekać do zmroku, wtedy spróbujemy się przekraść. — Ilu? — Nie jestem pewien. Duża grupa. Sądząc z chmury pyłu, może ich być dwudziestu. — W bukłakach zostało niewiele wody, nie więcej niż kilka galonów. Mieli rzekę w zasięgu wzroku, więc nie musieli oszczędzać wody i napili się do syta. Była już śliska od alg i miała smak z grubsza wyprawionej skóry, ale Penrod z ulgą ugasił pragnienie. Resztę dali wielbłądom. Potem nadmuchali puste bukłaki. Była to żmudna robota: trzymali worki między kolanami i dmuchali w dziobki, zaciskając otwory ręką pomiędzy kolejnymi wydechami. Zakorkowane bukłaki przytroczyli do grzbietów klęczących wielbłądów. Gdy wszystko było gotowe do wieczornej przeprawy, Jakub popatrzył na Penroda. — Niezmordowany Jakub będzie czuwać, a ty odpoczywaj. Zbudzę cię o zachodzie słońca. Penrod otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zrozumiał jego racje. Euforia minęła. On też wiedział, że Jakub jest prawie niezmordowany. Bez słowa podał mu lornetkę, wyciągnął się w cieniu wielbłąda, owinął głowę szalem i prawie od razu zasnął. — Efendi. — Zbudził go chrapliwy szept. Penrod spojrzał na Jakuba i poznał, że zanosi się na kłopoty. Jakub okropnie zezował, jednym okiem wpatrywał się w jego twarz, a drugie obracało się jak szalone. Penrod usiadł, zamykając dłoń na rękojeści webleya. — O co chodzi? — Jeźdźcy! Za nami. — Jakub wskazał na spaloną słońcem równinę, z której przybyli. Grupa jeźdźców była jeszcze daleko, ale zbliżała się szybko. — Są na naszym tropie. 130 Penrod wyrwał mu lornetkę i popatrzył na nadjeżdżających. Byli ubrani w dżibby. Naliczył dziewięciu. Jechali cwałem. Przywódcy pochylali się w siodłach, patrząc na grunt przed sobą. — Zasadzili się na nas — powiedział Jakub. — Gołąb ich ostrzegł. — Tak! Gołąb. — Penrod skoczył na równe nogi. Rzucił okiem na słońce wiszące nisko nad horyzontem. Dziennego światła zostało niewiele. Wielbłądy, chętne jak najszybciej dotrzeć do wody, zerwały się na pierwszy dotyk kija. Penrod skoczył na siodło i zwrócił głowę wierzchowca ku dalekiej linii drzew. Uderzył kijem i zwierzę ruszyło galopem. Dopędził go huk dalekich strzałów, kula odbiła się rykoszetem od kamienistego podłoża w obłoczku pyłu i odłamków, na szczęście pięćdziesiąt jardów w lewo. Derwisze byli marnymi strzelcami, przedkładając miecze i włócznie nad karabiny. Uważali, że posługiwanie się bronią palną świadczy o zniewieścieniu. Prawdziwy wojownik zabija w walce wręcz, jeden na jednego. Po paru sekundach pokonali łupkowy wał, który osłonił ich przed pościgiem. Penrod wiedział, że na krótki dystans wielbłądy nie mają szans z dobrymi końmi, ale popędzał swojego krzykiem „Ha, ha!", okładaniem kijem i natarczywymi ruchami ciała