Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Louis przez te kręte zaułki nie zwróciliśmy niczyjej uwagi mimo mocno podejrzanego wyglądu. Nagle przyszło mi do głowy, że jeśli moja historia ma wyglądać prawdziwie, powinienem znać drogę do składów pana Chouteau. Aż zadygotałem. Przestraszyłem się okropnie odgadując w jakiś sposób, że ta sama myśl jednocześnie przyszła do głowy Johnowi. No i naturalnie! Ściągnął cugle, zawrócił i podjechał do nas. — Joe, ty i Zbieg będziecie teraz prowadzili. — Już od rana nazywał mnie Zbiegiem, przygotowując się widocznie do odebrania nagrody. — Zbieg pokaże nam drogę. Tylko bez psich sztuczek — zwrócił się do mnie — jeżeli chcesz dożyć do jutrzejszego śniadania. Ale ja go wyprzedziłem o półtorej sekundy. — Chętnie bym wskazał drogę — powiedziałem — bo teraz już wiem, co jest dla mnie korzystne, ale wjeżdżamy od innej strony 60 miasta i wszystko mi się w głowie pokiełbasiło. Uciekając schowałem się na promie towarowym i przejechałem na gapę do Illinois. Twarz tego starego obłąkanego mordercy znajdowała się najwyżej o stopę od mojej twarzy, zaraz więc poznałem po jego błyszczących czarnych oczach, że mi wierzy tylko w połowie. — To coś robił na brzegu Missouri, kawał za St. Genevieve? — Jeden rybak przewiózł mnie łodzią na drugą stronę, za to, że mu przez całe rano wiosłowałem i zakładałem przynętę na haczyki. — Hm. Możliwe. Zaraz poczułem się zdrowszy. Byłem tak pewny siebie, że o mało nie powiedziałem Johnowi, żeby się wypchał, bo przejeżdżaliśmy właśnie koło hałaśliwego baru i na ulicy tłoczyli się kupcy i przewoźnicy, a także kilku Indian. Wystarczyło, żebym podniósł krzyk, a nasze krwiożercze diabły z piekła rodem miałyby się z pyszna. Ale pamiętałem o moim planie i wobec tego siedziałem cicho. Po chwili John dał nam znak, żebyśmy się zatrzymali, a sam zsiadł z konia i odbył pogaduszkę z mężczyzną w fartuchu i o przeraźliwie sinoczerwonej twarzy, który stał przed zakładem fryzjerskim. Widziałem, jak mężczyzna wymachuje rękami i tłumaczy, a miał przy tym minę taką podnieconą i zniecierpliwioną i rozzłoszczoną, że wyglądał kubek w kubek jak Francuzi w Louisville. John wsiadł z powrotem na konia i niedługo wydostaliśmy się z dzielnicy francuskiej i wjechaliśmy do części miasta, która ciągnęła od rzeki pod górę i była zabudowana nowymi zajazdami i składami towarowymi, byle jak skleconymi i ohydnymi w popołudniowym słońcu, a wszędzie dookoła rozlegał się taki przeraźliwy stuk młotków, tyle psów szczekało, tyle umorusanych dzieci wrzeszczało wniebogłosy, że — pomyślałem — chyba zaraz obudzą się umarli i wstaną z grobów. Ale głowę dam, że jakby się rozejrzeli dokoła, wróciliby czym prędzej do trumien. Widocznie golarz dobrze wskazał kierunek, bo skręciliśmy kilka razy i na końcu długiej ulicy zatrzymaliśmy się przed obszernym budynkiem, z dwiema galeriami i składami towarowymi po bokach i z tyłu. Na budynku umocowany był szyld z przeciętego wzdłuż bala drzewnego, w ramce z białej brzozy, z napisem „Pierre Chouteau, Skup Futer i Towary Mieszane". Panował tu ruch i ożywienie, subiekci przepychali się przez drzwi dźwigając towary, inni biegali od składu do składu, przy bocznych drzwiach ładowano wozy, przed domem stało przywiązanych do słupków z kilkanaście koni. Murzyński stajenny, chłopiec mniej więcej w moim wieku, ubrany z cudzoziemska w czarny cylinder i szkarłatny surdut^ poił konie z drewnianego koryta, a potem przywiązywał je do słupków. Jak zobaczyłem, ile pieniędzy trafia do jego kieszeni — z do- 61 datkiem żarcików i przyjacielskich poszturchiwań — pomyślałem, że zarabia chyba tyle co sąm pan Chouteau i jest pewnie jego wspólnikiem. Kiedy zsiedliśmy z koni, poczułem, że drżą mi łydki. Zrobiłem taki ruch, jakbym chciał dać drapaka, ale John schwycił mnie za rękę i zasyczał: — Nie uciekniesz, szczeniaku. Właź do środka i radzę ci się pośpieszyć! Wyrywałem się pochlipując, ale w końcu ustąpiłem i pozwoliłem się wepchnąć do środka. Shep, Slater i Jennie weszli za mną. W dużym pomieszczeniu na parterze stali w grupkach mężczyźni — brodaci, żujący tytoń — którzy ruszali szczękami, spluwali na podłogę, klepali się po plecach. Zobaczyłem stosy skórek — błyszczących, niebieskawych, brązowych — związane niedbale sznurkiem walały się na kontuarach i podłodze. Był to szczyt sezonu myśliwskiego, tuż po łowach zimowych, więc tu i tam gęsto krążyły butelki. John przytrzymał za rękaw jednego z subiektów i spytał, gdzie możemy znaleźć pana ??????'? Chouteau, ale ten wskazał mu tylko pośpiesznie ołówkiem na małą galerię biurową w głębi sali. Wobec tego przedarliśmy się przez tłum i wspięli na niewysokie schody, na których szczycie zobaczyliśmy przedmiot naszych poszukiwań rozmawiający ze starym i odrażająco brzydkim kupcem w połatanej czapce z szopów, z jedną boczną klapką opuszczoną; pan Chouteau był tak wytworny i grzeczny, i dobrze wychowany jak ambasador na królewskim dworze. — Jestem stary szachraj i pierwszy do robienia machlojek — mówił właśnie kupiec, jak gdyby to było coś, czym człowiek może się chwalić. — Jeżeli sobie wyobrażają, że uda im się od jednego machnięcia capnąć to, co ja przez długie dziesięć lat wycyganiałem od Indian, jestem mułowaty osesek i może im pan to powiedzieć. — Ależ oczywiście, panie MacFarlane, całkowicie przyznaję panu słuszność — odparł Chouteau z grzecznym skinieniem głowy. — Potraktowano pana haniebnie. — Mułowaty osesek, pan pamięta. Takich słów nie mówi się na wiatr. — Pewien jestem że nie, panie MacFarlane. Do widzenia panu. Był wyższy, niż zwykle bywają Francuzi, i smukłejszy, ubrany z wyszukaną starannością; oczy miał czarne i żywe, a obejście beztroskie, jak gdyby już dawno postanowił, że nie będzie się przejmował błahostkami, co — jak zauważyłem — często cechuje ludzi naprawdę wybitnych