Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. 35 ------------------------------------------------------------- page 36 pojechało jako polski spektakl na festiwal teatralny do Helsinek. Najwyraźniej uświadomiono mu, że nie powinien swoim nazwiskiem popierać „partyjnego” teatru. Znacznej części widzów mógł Tadeusz kojarzyć się wówczas wcale nie z Goyą, a tym bar- dziej nie z Learem, tylko z filmową postacią reżysera Burskiego w Człowieku z marmuru. To był ten sam, 1976 rok. Ten sam Andrzej Wajda. Reżyser Burski (początkowo miał go grać, ale nie chciał, Jerzy Antczak) przyjmował bohaterkę filmu, Krystynę Jandę, w swoim luksu- sowym domu i zdecydowanie wykręcał się od jakiegokolwiek udziału w zamierzonym przez nią, „śliskim” politycznie przedsięwzięciu. Prawda o Nowej Hucie? O niegdysiejszym przo- downiku pracy? O zakłamaniu i zbrodniach ustroju PRL? Nigdy. Reżyser Burski wołał jesz- cze jakąś matą dziewczynkę: „Marysiu, Marysiu!” (ach, te intymne aluzje w ówczesnych ro- lach Tadzia!) i znikał z ekranu. Był stanowczo postacią negatywną – w gruncie rzeczy bez większego znaczenia, choć całkiem dobrze zagraną. Tak dobrze, że prostoduszny widz mógł- by naiwnie utożsamić postać filmowego Burskiego z aktorem Tadeuszem Łomnickim. Od- było się później wielkie zebranie na Woli. Władze, aktyw partyjny, robotnicza załoga. Żądano od Tadeusza wyjaśnień, dlaczego grał w Człowieku z marmuru, jak mógł on – członek KC – wystąpić w „antypolskim” filmie Wajdy! Takie to były czasy. O wszystkim decydował dobry smak. O wszystkim decydowała złowroga, totalitarna wła- dza. Czy mogło być inaczej? Andrzej Wajda bez trudu przekonał władze, że Gdy rozum śpi... nie jest aż tak świetną propozycją artystyczną, żeby popisywać się nią za granicą. Tadeuszowi nie udało się przeko- nać władz, że Wajda jest przede wszystkim artystą, który ma prawo (jeśli nie obowiązek) po- ruszać najdrażliwsze problemy swego kraju. Rachunek wciąż się nie zgadzał. Człowiek z marmuru miał groteskowo nieprawdopodobne kłopoty z dystrybucją. Co do Teatru Na Woli, zapadła towarzyska umowa, że „t a m się nie chodzi”. Kwestia smaku. Przykład Wajdy na wielu podziałał bardzo zaraźliwie i niełatwo było Tadeuszowi znaleźć w tym czasie odpowiedniego reżysera. Odpowiedniego – to znaczy dobrego lub co najmniej obiecującego, ale lepiej dobrego, a jeszcze lepiej dobrego i znanego, z nazwiskiem zdolnym przyciągnąć publiczność, który by jednocześnie zechciał zrobić w teatrze coś odważniejszego niż bezpieczną klasykę lub obojętne politycznie „dzieło sztuki”, i który jeszcze do tego byłby w miarę lojalny... Byłam wtedy zajęta własnym życiem i własnymi sp rawami , ale pr zecież widziałam, co się dzieje: widziałam, wiedziałam, dowiadywałam się coraz więcej. I pamię- tam, że sama popełniłam małą, maleńką nielojalność. Znałam odpowiedniego, jak sądziłam, reżysera. Krzysztof Jasiński, twórca i animator (tak to się nazywało) zespołu STU, był wówczas niekwestionowaną gwiazdą teatru studenckiego, alternatywnego wobec „profesjonalnej” nudy i miałkości, a jego spektakle zyskiwały nieby- wały wprost rozgłos dzięki wyjątkowemu połączeniu walorów estetycznych z politycznymi. Poznałam go może rok wcześniej na jakimś festiwalu, poczuliśmy do siebie sympatię, posta- nowiłam poprosić go o pomoc – nic o tym nie mówiąc Tadziowi. Umówiliśmy się na Okęciu, bo Krzysztof leciał właśnie do Krakowa i miał bardzo mało czasu. W obskurnym bufecie krajowego lotniska zdążyłam zaledwie poinformować rozmów- cę o moich związkach z dyrektorem Teatru Na Woli i wykrztusić z siebie coś na temat nie- chęci „profesjonalnego” środowiska – czy nie byłoby dobrze, gdyby właśnie on, Krzysztof Jasiński, tak chwalony za bezkompromisowe widzenie rzeczywistości społeczno-politycznej, zechciał twórczo popracować w tym teatrze? Ale wtedy do bufetu weszła Maryla Rodowicz, skądinąd moja ulubiona piosenkarka. Siedzieliśmy we trójkę przy nakrytym brudną ceratą stoliku, popijając ciepławą coca colę: Krzysztof kiwał głową, już w roztargnieniu zadając pytania o zespół aktorski Teatru Na Woli, Maryla Rodowicz wyrozumiale milczała, bawiąc się od niechcenia wędkarskim spławikiem zawieszonym w uchu jako efektowny, kolorowy 36 ------------------------------------------------------------- page 37 klips, a ja coraz wyraźniej czułam, że popełniam nielojalność – i że przeszkadzam w intym- nym spotkaniu. I trochę mnie to rozzłościło: nie ja wyznaczałam miejsce i termin! Do diabła, Krzysztof już choćby jako reżyser mógł chyba z góry przewidzieć, że randka w mojej obecności będzie ra- czej mało intymna! Szybko się pożegnałam. Z odkrywczo wymyślonej współpracy Jasińskie- go z Teatrem Na Woli nic oczywiście nie wyszło. Zresztą dopiero po latach, przeczytawszy książkę Maryli Rodowicz zrozumiałam, że tamtego dnia, na Okęciu, musiałam niechcący wejść w paradę właśnie jej – tak wyrozumiale i protekcjonalnie (jak mi się wtedy wydawało) milczącej, a nie roztargnionemu, zatopionemu we własnych myślach i trzeźwo ważącemu „za” i „przeciw” Krzysztofowi. Na szczęście Tadeusz potrafił sobie radzić i bez moich odkrywczych pomysłów. W głu- chym telefonie towarzyskim zdarzały się krótkie spięcia lub zakłócenia na linii, a może nie wszyscy byli do niego podłączeni, w każdym razie mimo bojkotu Kazik Kutz zgodził się wy- reżyserować cudem wyrwane cenzurze z gardła P r ze d st a wi e ni e «H a ml e ta » we w si G łu c ha Dolna, bohatersko przetrwał okres walk prowadzonych przez partyjnego dyrektora z partyj- nymi kacykami około premiery – i na jego spektakl ludzie „walili jak do kościoła”. Bojkoto- wany teatr odniósł wielki sukces! W rok później Ludwik René zgodził się wyreżyserować w Teatrze Na Woli Życie Galileusza Brechta, spektakl równie ostry politycznie, a może nawet ostrzejszy, z równie wielką rolą. Z kolejną kreacją. Rozgłos był jednak odrobinę mniejszy. Nie bez powodu. Nie bez kilku powodów