Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nie istniał żaden dziennik, w którym nie byłoby rubryki poświęconej szachom, wypełnionej nie tylko zapisami ważniejszych partii, ale także niekończącymi się polemikami pomiędzy zwolennikami różnych szkół szachowych, albo też listami czytelników chcącymi skomentować to czy tamto wydarzenie szachowe. Wiele się dyskutowało, czy w grze w szachy ważniejsza jest inteligencja czy spryt albo też, jak w przypadku innych form twórczości artystycznej, intuicja czy natchnienie. Sam Alechin, nowy mistrz świata, wydawał się dzielić świat szachistów na dwie wyraźnie odróżniające się grupy graczy: z jednej strony miłośnicy czystej sztuki gry, z drugiej zaś zwolennicy koncepcji szachów jako konkurencji sportowej, w której chodzi jedynie o osiągnięcie sukcesu za wszelką cenę, nawet ze szkodą dla samej gry. Taki był zatem świat, w który wchodziłem. Żywiłem ciche przekonanie, że wkrótce będę mógł się zmierzyć z największymi mistrzami, a nawet uczestniczyć w wyścigu o tytuł mistrza. Oczekiwałem, iż po tak znakomitym debiucie, po powrocie z Ameryki, zacznę grać w turniejach kwalifikacyjnych. Ale mój ojciec, powodowany swą nieskończoną próżnością, dał się namówić pewnemu agentowi teatralnemu - organizującemu małe spektakle i pokazowe gry w szachy w różnych wczasowiskach - abym wziął udział w pokazowych symultanach rozgrywanych na nie więcej niż dwudziestu pięciu szachownicach. Miałem jedenaście lat i nie wyglądałem ani zaczepnie, ani też zbyt inteligentnie. Kto oczekiwał jako przeciwnika brodatego starca z pomarszczonym czołem, ze zdumieniem konstatował, że ma przed sobą dziecko w krótkich spodenkach. Często moje pojawienie się na sali było witane salwą pełnego niedowierzania śmiechu, a nawet kpinami. Moimi przeciwnikami byli prawie zawsze ludzie dorośli, często wybitne osobistości czy arystokraci. Wszyscy jednak mieli o grze w szachy raczej ograniczone pojęcie, stąd też wygrywałem bez większych trudności. Przyznam, że bardzo mnie to bawiło. Lubiłem obserwować, jak wysilali się, wzdychali, tracili opanowanie, denerwowali się... Prawie zawsze w obliczu porażki nie wierzyli własnym oczom, ale widząc beznadziejność sytuacji musieli ulec wymowie faktów: byłem lepszy od nich. Niektórzy usiłowali uzasadnić swą porażkę utrzymując, że nie chcieli mnie skrzywdzić. Byli też i tacy, co oskarżali mnie o oszukiwanie (jeżeli w ogóle jest możliwe coś takiego, jak oszustwo w szachach). Mówiło się, że ruchy sugerował mi obecny na sali mój mistrz, za pośrednictwem zwykłej mimiki twarzy. Inni natomiast twierdzili, jakobym hipnotyzował mych przeciwników, czytał w ich myślach i że tak w ogóle, to jestem opętany przez diabła. Nie brakowało też i takich, co utrzymywali (przyznać trzeba, że ta wersja rozpowszechniła się ze zdumiewającą szybkością), iż mam nie jedenaście, ale trzydzieści lat i że byłem karłem przebranym za dziecko. Mówiąc krótko, uważano mnie za osobliwość jarmarczną i w związku z tym nienawidzono mnie. Pewnego dnia jakiś dziennik opatrzył tytułem Pokaz małego Żyda artykuł traktujący o moich występach. Tym sposobem zaczęło się mówić, że jestem Żydem i to określenie wyrażało wszystkie możliwe obelgi kierowane pod moim adresem. W tym to właśnie czasie, podczas mych pokazów, spotkałem go po raz pierwszy. Jestem przekonany, że każdy z nas ma gdzieś w świecie swego przeciwnika, czyli kogoś w rodzaju negatywnego alter ego. Owo negatywne alter ego to jakby przeciwieństwo Świętych Imion z Drzewa Życia, Qlippah, których -jak radzą mędrcy - nie należy nigdy przyzywać po imieniu. Ten przeciwnik jest jak wąż zawsze gotowy do ataku - ktoś, kogo nigdy nie chcielibyśmy spotkać. Ale nie można uniknąć tego spotkania, ponieważ przeciwnik ten stanowi część naszego istnienia. Gdy chodzi o mnie, to można by odnieść wrażenie, że wszystkie wysiłki minionych pokoleń nie miały innego celu, jak tylko przygotowanie tego właśnie śmiertelnego starcia. Spotkałem moje negatywne przeznaczenie, czyli mojego przeciwnika, w Baden-Baden, w trakcie pokazowej partii rozgrywanej w hotelu Friedrichsbad. Nie chciałbym być posądzany o mówienie rzeczy oczywistych, ale miał on wygląd człowieka. Pośród moich licznych przeciwników tego wieczoru znajdował się chłopiec, który dołączył w ostatnim momencie i który był ode mnie starszy o jakieś dwa albo trzy lata. Używał tytułu barona i także on był w towarzystwie dumnego ojca. Natychmiast dostrzegłem na jego czole dobrze mi znane piętno szachisty całkowicie oddanego swej pasji. Zauważyłem też, że z jednej strony zazdrościł mi, z drugiej zaś gardził mną. Był jedynym graczem, który sprawił mi poważne kłopoty do tego stopnia, że wydawało mi się, iż tego wieczoru rozgrywam jedną tylko, bardzo wyczerpującą partię. I chociaż przechodziłem od jednego stolika do drugiego, to jednak myślałem wyłącznie o sytuacji na jego szachownicy. Był ostatnim graczem, który pozostał, i nasza partia zakończyła się, na szczęście dla mnie, remisem