Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zbliżał się do nich Ardac wraz z czterema towarzyszami, wszyscy nadal uzbrojeni w tarcze i piki. Smoczemu Rycerzowi wydawało się, że w pozostałych rozpoznaje obecnych na dzisiejszym porannym spotkaniu. — Zrobiliśmy to z waszą pomocą - rzekł Herrac do Małych Ludzi. - Sami nic byśmy nie zdziałali. Wasze włócznie pomogły zepchnąć ich na skały i nie pozwoliły uciec żadnemu. — Ani my nie poradzilibyśmy sobie w pojedynkę - zauważył Ardac. - Wiemy to obaj, jak i wielu spośród tych, którzy przeżyli. Teraz oddalimy się stąd. Naszych wspólnych czynów nigdy nie zapomnimy, zaś część z was po pewnym czasie nie będzie pamiętać o tym boju toczonym ramię przy ramieniu przez dużych i małych ludzi. Wasi następcy będą znów chcieli zająć nasze ziemie, a my będziemy zmuszeni bronić ich granic. — Nie - zaprotestował Jim. - Nie sądzę, by od tej chwili było tak jak dawniej. — Możesz myśleć, co chcesz - rzekł Mały Człowiek. - Ja jednak twierdzę, że nic się nie zmieni... Urwał nagle, ponieważ jeden z jego towarzyszy trącił go lekko i wskazał na coś poza plecami Jima. Ardac, a z nim cała reszta zgromadzonych, spojrzeli w tę stronę. W idealnej ciszy, po odległym, dość łagodnym stoku sunęła powoli w ich stronę larwa większa od tej, którą Jim widział podczas starcia pod Twierdzą Loathly. Siedziała na niej postać w pełnej zbroi, z uniesioną przyłbicą, pod którą była tylko pustka. Rozległ się spod niej głos należący do Eshana, który zakłócił ciszę zalegającą nad polem bitwy. - Myśleliście, że zwyciężyliście! Nigdy się wam to nie uda! Ja żyję i wkrótce ożyją wszyscy moi towarzysze! Chodźcie i zabijcie mnie, jeśli tylko zdołacie! Nikt spośród zgromadzonych nie ruszył jednak w jego stronę. Zamiast tego wszyscy cofnęli się, choć od larwy dzieliła ich jeszcze znaczna odległość. Snorrl zaś zniknął w lesie. Larwa sunęła po skałach, a za nią pozostawał lśniący w słońcu pas śluzu. Obłe ciało miało cztery do pięciu stóp średnicy i dziesięć, a może nawet dwanaście stóp długości. Jeden jej koniec unosił się ponad ziemią, a z niego wyrastała para słupków, na końcach, których mieściły się dziwne oczy. Poruszały się one i śledziły podłoże, po którym sunęła. Poniżej oczu nie było śladu nozdrzy, tylko koliste usta, otware na tyle, że w paszczy widać było liczne rzędy niewielkich, lecz ostrych jak brzytwa zębów. Wszyscy wpatrzeni w poczwarę nie zwrócili uwagi na tętent kopyt i Jima wyrwał dopiero z otępienia głos dobiegający zza pleców. - Jestem tu - przemówił Brian. Smoczy Rycerz aż podskoczył w siodle. Mistrz kopii z większą już pewnością zatrzymał wierzchowca. Miał uniesioną przyłbicę, a jego twarz, choć wciąż blada, nabrała nieco kolorów. W pewnej odległości za nim podążali z zakłopotanymi minami Giles i Christopher. — Wybacz mi, Sir Jamesie! - rzekł młody de Mer, gdy zatrzymał się obok Briana. - To moja wina. Ale on przysięgał, że rzuci się na nas z mieczem, jeśli nie pozwolimy mu powrócić. Nie mogłem przecież z nim walczyć, ani też pozwolić na to Christopherowi. Wróciliśmy więc razem. — Powiedział, że musi tu być, i jest. — Rzeczywiście, to twoja wina, Gilesie! - rzekł srogo Herrac. — Nie wiń go - przemówił Brian, nie patrząc na dowódcę ludzi z pogranicza. - Nikt i nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Mam tu do spełnienia obowiązek. Czułem to, ale do tej chwili nie wiedziałem jaki. Teraz już wiem dokładnie. Przy życiu pozostał jeszcze jeden Pusty Człowiek, chroniony przez larwę. A ja, ja sam, walczyłem z podobną i potrafiłem ją pokonać. Muszę więc zmierzyć się i z tą. — Nie - rzekł twardo Jim. - Nie możesz z nią walczyć, ponieważ w obecnym stanie nie zdołasz zwyciężyć. To ja musze stanąć do walki, a twoim zadaniem będzie kierowanie mną, jak zwykłeś to robić. Obaj będziemy mieli zajęcie! - Bóg jeden wie, że tak musi być! - przemówił zmienionym głosem Herrac. - Ja sam nie ośmieliłbym się stanąć przeciwko temu... temu stworowi. Widzę też, że nikt inny poza tobą nie jest w stanie tego zrobić! To nie larwa... to... to coś więcej... Miał rację. Wraz z jej pojawieniem się nadciągnęło coś znacznie okropniejszego. Coś jak potężny podmuch lodowatego wiatru, który przeniknął zgromadzonych aż do szpiku kości i wydobył z nich wszystko złe, co uczynili i pomyśleli przez całe życie. To właśnie przed tą tajemną siłą cofali się ze strachem, wbrew własnej woli. — Nie możesz walczyć z tym stworem, Jamesie - powiedział Brian i jednocześnie wyjął z pochwy miecz. - Nie dasz rady. Obaj dobrze o tym wiemy. — Tym razem muszę! - rzekł zdecydowanie Smoczy Rycerz. - Brianie, schowaj miecz! — Czekajcie! - rzucił Dafydd, stojący obok Jima. — Zsunął z ramienia łuk i z czułością przesuwał po nim dłonią. - Moje strzały nie zrobią krzywdy larwie, jeśli Carolinus i Brian mówili prawdę o jej twardej skórze, ale może zdołam zrobić coś z tym dosiadającym ją duchem. Mówiąc te słowa, sięgnął do kołczanu po strzałę, przyłożył ją do łuku i maksymalnie napiął cięciwę. Przez moment trwał w takiej pozie, po czym zwolnił cięciwę i strzała pomknęła do celu. Niemal już go dosięgła, gdy stwór błyskawicznie uniósł przednią część ciała i pochwycił strzałę w paszczę