Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Doznał rozczarowania, ale nie na długo; uprzytomnił sobie, że tylko w nocy zdoła się przekonać, jak się naprawdę przedstawia sytuacja. Tymczasem przetrząśnie okoliczne sklepy w poszukiwaniu rzeczy, które będą mu potrzebne. Zapadł już zmierzch, gdy profesor wrócił do pokoiku. Słońce zaszło tak, jak zachodziło co wieczór od milionów lat. Sto mil nad jego głową rozciągała się niewidoczna Warstwa Hcaviside"a. Dopiero pół wieku temu człowiek zaczął wykorzystywać ją do własnych celów: do przekazywania wieści o wojnie lub pokoju, rozprzestrzeniania banału lub nadawania muzyki kiedyś zwanej nieśmiertelną. 50 Powoli, z ogromną cierpliwością, profesor Millward zaczął kręcić gałką w paśmie fal krótkich jeszcze przed dwudziestu laty rozbrzmię-, wającym zgiełkiem przekrzykujących się głosów i stukotem morsa. Już w trakcie nasłuchiwania słaba iskierka nadziei, którą ośmielał się podsycać, zaczęła w nim gasnąć. Nawet miasto było mniej milczące niż rozkrzyczane dawniej fale eteru. Tylko od czasu do czasu tę ciszę nie do zniesienia przerywały słabo słyszalne bardzo dalekie uderzenia piorunów. Wkrótce po północy wyczerpały się baterie. Profesor Millward nie miał już odwagi siedzieć dłużej, otulił się w futra i zapadł w niespokojny sen. Trochę pocieszyła go myśl, że choć nie zdołał udowodnić swojej teorii, to też nie znalazł nic, co by jej zaprzeczało. Zimne promienie słoneczne zalewały pustą białą ulicę, kiedy ruszył w powrotną drogę. Był bardzo zmęczony, bo w nocy budził się co chwila: ciągle mu się śniło, że przybywa ratunek. Nagle ciszę przerwał odległy grzmot, który zadudnił na białych dachach. Rozległ się nad północnymi wzgórzami tam, gdzie się kiedyś mieścił ośrodek sportowy. Z budynków po obu stronach szerokiej ulicy, ze świstem przecinając powietrze, spadły na ziemię małe lawiny śniegu, potem na nowo zapanowała cisza. Profesor Millward stał nieruchomo rozważając, porównując, analizując. Dźwięk był zbyt długi jak na zwykły wybuch — to nic innego, tylko odległe echo eksplozji atomowej, niszczącej, topiącej miliony ton śniegu naraz — profesor znów dał się ponieść marzeniom, odżyła nadzieja, nocne rozczarowania zaczęły się zacierać w pamięci. Omal tej krótkiej chwili zadumy nie przypłacił życiem. Z bocznej uliczki wysunęło się coś ogromnego, białego i naraz znalazło się w zasięgu jego wzroku. W następnej sekundzie profesor otrząsnął się z zamyślenia i zaczął w popłochu szukać rewolweru, który, jak się okazało, zapomniał nabić. Po śniegu szedł ku niemu, kołysząc głową to w jedną to w drugą stronę hipnotycznym, jednostajnym ruchem, potężny niedźwiedź polarny. Profesor rzucił swój dobytek i potykając .się pobiegł w kierunku najbliższych budynków. Na szczęście zejście do metra znajdowało się w odległości zaledwie pięćdziesięciu stóp. Żelazna brama była zamknięta, lecz przypomniał sobie, że rozbił kłódkę wiele lat temu. Miał ogromną ochotę obejrzeć się, gdyż nie mógł się zorientować, jak daleko jest ścigające go zwierzę. Z wielkim trudem przezwyciężył tę pokusę. Przez jedną stra^ szną chwilę żelazna krata opierała się zdrętwiałym palcom. Później ustąpiła nieznacznie i profesor przecisnął sję przez wąski otwór. Nagle z dzieciństwa napłynęło wspomnienie łasicy albinoski bez- 51 ustannie ocierającej się futerkiem o drucianą siatkę klatki. Coś z jej przymilnego wdzięku odnalazł w tym monstrualnym, niemal dwa razy większym od człowieka kształcie, który oparł łapy o kratę w bezsilnej wściekłości. Metal wygiął się, lecz nie ustąpił pod naciskiem; wtedy niedźwiedź opadł na ziemię i oddalił się mruc/ąc cicho. Raz czy dwa walnął w pozostawiony na śni.egu plecak, rozrzucając kilka puszek z żywnością, i zniknął równie cicho, jak się zjawił. Posuwając się zygzakowatym ruchem od jednej kryjówki do drugiej, bardzo osłabiony profesor Millward dotarł do gmachu uniwersytetu trzy godziny później. Po raz pierwszy po tych wszystkich latach nie był w mieście sam. Zastanawiał się, czy są tu także przedstawiciele innych gatunków, i tej samej nocy dostał na to odpowiedź. Tuż przed świtem gdzieś ze strony Hyde Parku usłyszał całkiem wyraźnie, wycie wilka. Pod koniec tygodnia wiedział już. że to ruszyły na południe zwierzęta północy. Pewnego razu zobaczył uciekającego renifera, za którym podążały gromady milczących wilków, i czasami z ciemności dobiegały go odgłosy śmiertelnej walki. Zdumiewało go, że jeszcze tyle życia istnieje na białej pustyni między Londynem a biegunem. Teraz coś wyganiało całe stada z północy i świadomość tego wprawiała profesora w rosnące podniecenie. Nie wierzył; że te resztki, które przeżyły" katastrofę, mogą uciekać przed inną siłą niż siła człowieka. To męczące oczekiwanie zaczynało się niekorzystnie odbijać na profesorze. Godzinami przesiadywał na zimnym słońcu otulony futrami, marząc o ratunku i zastanawiając się, w jaki sppsób ludzie powrócą do Anglii. Jest rzeczą prawdopodobną, że ekspedycja nadejdzie z Ameryki Północnej przez lody Atlantyku. To może potrwać lata. Ale dlaczego i