Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tak, zajmujemy się nim i to jest inicjacja w życie z innymi ludźmi, bo przecież teraz okazuje się, że nie jesteśmy sami, że jest nas mnóstwo, różnych i całkiem do siebie podobnych, pochopnych i powściągliwych, skupionych i powierzchownych, lgnących i niezależnych. Nie jesteśmy już sami, nie chodzimy już od okna do okna, karmiąc tylko gołębie i obserwując nieskomplikowane ścieżki anonimowych przechodniów. Inni zbliżają się nagle do nas, na wyciągnięcie ręki, na dotyk. Ze swoim towarzyszem, z nią czy z nim, wymieniamy przy herbacie pojedyncze uwagi, na początku podstawowe i bardzo konkretne: Czy zapłaciłeś za światło? Czy był już listonosz? Wolisz ogórek czy pomidor? Przesiadujemy razem i oswajamy się ze sobą – w ciszy. Bywa, że jesteśmy sobą zniecierpliwieni i rozczarowani, cisza bywa ciężka i zjełczała, ale z czasem nasze rytmy zgrywają się w jeden i coraz więcej jest tematów do rozmowy. Zaczynamy budować zdania złożone, nawet wielokrotnie, tworzymy otwarte pytania, budujemy zdania oznajmiające na banalne tematy - właśnie to sprawia nam największą przyjemność - mówienie oczywistości. Jesteśmy do siebie podobni. Staje się jasne, że właściwie jesteśmy jakimś organizmem podwójnym; czytamy w swoich myślach. Lubimy być z tym drugim. Na dodatek pcha nas ku innym takim, jak my - rozmowy i odwiedziny stają się naszą ulubioną rozrywką. Niedzielne obiady, doroczne święta z przewidywalnym zestawem dań, popołudniowe herbaty. Powtarzalność, jaka to piękna rzecz, jak koi i uspakaja. Te same dyskusje poruszane przy okazji każdego spotkania, to samo oburzenie wyrażane z powodu tych samych wydarzeń, te same poglądy na tę samą sprawę. Zaczynają interesować nas podróże, bliższe i dalsze, a ogród przed domem wydaje się zarośnięty i niechlujny. Na strychu nagle dostrzegamy mnóstwo ciekawych rzeczy, które można odkurzyć i znieść na dół, żeby cieszyły oko i służyły nam z pożytkiem. To zapewne dzięki tym aktywnościom przybywa nam sił każdego dnia, i ciało robi się twardsze, bardziej sprężyste. Teraz już różnimy się od siebie. Zapuszczamy włosy albo przeciwnie - ścinamy je na jeża. Malujemy tuszem rzęsy albo co rano golimy nocny twardy zarost. Któregoś dnia do naszego domu sprowadzają się kochani bliscy, dzieci, i hałaśliwie (czy zdołamy się do tego przyzwyczaić?) zajmują pokoje i okupują łazienkę. I jednej z tych wielu nocy, które teraz następując po sobie w pośpiechu, poganiając jedna drugą, w podwójnym łóżku, nasze ciała nieśmiało i niezdarnie nasuwają się na siebie, obejmują i przenikają jedno drugie, i jest to przyjemne, dobre do tego stopnia, że ponawiamy ten nocny pląs coraz częściej, aż staje się perfekcyjny - kiedyś w końcu leci w ogród przenikliwy krzyk. Teraz stajemy się z naszym bliskim człowiekiem nierozłączni, a przynajmniej próbujemy takimi być, bo każde oddalenie niesie jakiś niepokój, wzburzenie; krew uspakaja się dopiero wtedy, gdy możemy być w tej samej przestrzeni, blisko. I często jesteśmy, bo nasi kochani bliscy, nasze dzieci, stają się jacyś nieporadni, więc musimy się nimi zajmować więcej niż kiedykolwiek. Są o krok przed nami, już uczą się zapominać. I to też nas zbliża z naszym bliskim człowiekiem, nim lub nią. Szukamy siebie wzrokiem, oczekujemy przytaknięć, porozumiewawczych spojrzeń, kiwnięć głową, zgodnego kroku na spacerze, określonej zawsze tej samej ilości cukru do herbaty. W końcu dzieci, zapomniawszy wszystko na piątkę, stają się tak nieporadne i bezbronne, że musimy w dramatycznie uroczystym momencie pochłonąć je. Dla ich dobra. Znikają. Tańcząc ze sobą pierwszy raz, widzimy z łagodnym zadowoleniem, że nasze ciała pasują do siebie tak bardzo, iż zgodnie wykonują każdy ruch i przeczuwają wzajemnie każdy swój zamysł, każde drżenie mięśni, aż ruch staje się automatyczny i niezauważalny. Tak, w tym wielkim porozumieniu ciał unicestwiamy tańczenie. Oto przychodzi czas, że inni zaczynają traktować nas, jakbyśmy byli silni. Prawdopodobnie właśnie tak jest. Staliśmy się silni. Ciała okrzepły i wyprostowały się, skóra wygładziła, wzrok wyostrzył się i teraz widzimy cały świat. W szczegółach i w ogółach. I mamy wspaniałą świadomość, że coraz mniej jest przed nami niepotrzebnych możliwości, że wszystkie potencjały powoli zbiegają się w jeden nurt, szeroki i oczywisty. Konwergencja - to przecież naczelna zasada, która rządzi światem. Codziennie wychodzimy do pracy, gdzie oddajemy się wielu różnym czynnościom. Niektórzy z nas rozbierają domy, które budują się uporczywie, inni zakopują tunele, powstałe nieoczekiwanie w różnych miejscach, zasypują studnie. Opuszczamy odkryte przez nas w przeszłości miejsca, pozbawiamy je najmniejszego śladu, który mógłby świadczyć o naszym tam pobycie. Rozbieramy na części skomplikowane urządzenia, odzyskujemy rudy z metali i zakopujemy je głęboko w ziemi. Z rozpostartych płócien zbieramy ostrożnie warstwy farby i destylujemy z nich czyste kolory, które zamykamy w tubkach. Odnosimy w tym sukces, z roku na rok, coraz więcej pieniędzy udaje się nam oddać bankom. W swoją stronę odchodzi nasz ukochany bliski człowiek, ale nie zrażamy się tym. Rozglądamy się za kimś innym, sprawdzamy. Znajdujemy ich pod naszymi drzwiami na schodach. Czasem zalegają na dłużej w naszych kawalerkach. Mniej więcej wtedy, ale niekoniecznie, bo przecież nasze życia różnią się szczegółami, pojawia się owa kobieta. Już to wiemy, już przeczuwamy. Wraz z innymi wybieramy się po nią w święte miejsce i długo stoimy nad sfermentowaną, pachnącą ziemią. Łopaty odnajdują bezbłędnie to miejsce - przynosimy ją do domu ze szczególną powagą - jest cenna i krucha jak piękny zabytkowy statek, jak wyrzeźbiona łódź