Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Chodzimy z Wandą po lipcowych łąkach tak szczęśliwe, że mówić nie możemy. Potem przychodzą przez gazetki i z radia wiadomości dokładniejsze, ale to już i tak koniec, koniec tego psa. Dookoła tych mokrych łąk, stawów i grobli stoją czarne Lasy Chojnowskie zamykające horyzont ze wszystkich stron, coraz jaśniej niebieskie w oddaleniach. Niemcy wycięli szerokie na kilkanaście metrów pasy po obu stronach torów kolejowych. Gdziekolwiek jest ścieżka czy przecinka idąca w głąb, między drzewa, stoi przy niej solidnie ociosany słup, a na nim przybita tablica z napisem: "Niemcom wstęp wzbroniony. Las zajęty przez Wojsko Polskie". Świeże koleiny wygniecionej trawy znaczą te ścieżki, widać, że ruch jest spory w głębi lasu. Przychodzą stamtąd partyzanci, weseli i pewni siebie, do pani Przemyskiej i do nas, z pocztą do wysłania, z praniem, szyciem, malowaniem napisów, po lekarstwa i z mniejszymi ranami, przy których można chodzić. Jaki luby nastrój spokoju i swobody, jakie spokojne noce, bo przelot czy wybuch tylko naszą siłę oznacza. Ale widzenia z Mieczysiem są coraz krótsze, wpada do Zalesia, o ile tam jestem, na moment, chmurny i niespokojny. Częściej niż zwykle mówi mi teraz: "Przez trzy dni nie będziemy się widzieli" - zdanie, od którego cierpnie we mnie wszystko i ten strach trwa aż do chwili jego telefonu. Siedzę, wtedy kiedy go nie ma, w Warszawie, żeby prędzej się to skończyło, żeby zaraz wiedzieć, kiedy wróci. Warszawa coraz niespokojniejsza, ludzie opowiadają sobie, że Niemcy przed wyjściem wszystkich mieszkańców wygnają, a miasto wysadzą w powietrze. Wielki ruch na ulicach, niektórzy wyjeżdżają na wieś, wywożą rzeczy, inni sprowadzają się ze wszystkim do miasta, likwidują podwarszawskie mieszkania, uważając, że kiedy przyjdą bolszewicy, lepiej być w wielkim skupisku ludzi niż na wsi. Mnie wydaje się, że ostatnia Niemców godzina tutaj nie może się obejść bez walki, a co do powracających zdań, że miasto otwarte nie będzie niszczone i bombardowane, to już raz sama w 1939 roku zaznałam tej prawdy. Wielkie transporty wojska przewalają się ze wschodu na zachód, a i z samej Warszawy ewakuują się już wyraźnie, dookoła biur niemieckich walają się papiery, paki stoją na chodnikach, ładują meble i sprzęt. Ludzie przechodzą koło tego bałaganu szczęśliwi, ale i niepokoi ich możliwość bezkarnej ucieczki Niemców. Z dnia na dzień ten niepokój zamienia się we wściekłość, głośno mówi się na ulicach, że tak być nie może, obcy ludzie zatrzymują się grupkami, obiecują sobie - ale właśnie, co? Czy można będzie tę siłę poprowadzić słusznym strumieniem? Nie mówię o wojsku, ale ludność, ta ludność "z nożami w oczach", a bez broni - czy tej broni w AK i zdobycznej wystarczy? Siedzimy w Zalesiu, kiedy przyjeżdża Bodzio, miły chłopak z Warszawy, z wiadomością, że młodzież ma być zgrupowana i gotowa do wystąpienia zbrojnie 26 lipca. Trzeba wracać do Warszawy, ale nie ma już żadnej komunikacji. Stoimy na szosie i staramy się zatrzymać jakikolwiek samochód. Przystaje wreszcie olbrzymia cysterna z benzyną, szofer Niemiec bierze mamę do szoferki, a ja okrakiem na obłym metalowym grzbiecie, trzymając się żelaznego przęsła, oglądam z góry zawaloną samochodami i furmankami szosę. Jaki piękny dzień, zaczyna się coś wspaniałego i strasznego. Słychać artylerię zza Wisły. Mamy imieniny, dostaje jednak moc kwiatów, przychodzi trochę ludzi, balkony otwarte na Wisłę i na ten nieustanny grzmot za nią. Mam się po zawiadomieniu natychmiast zameldować na Dworcu Gdańskim, tam jest moje miejsce. Zmieniają się rozkazy, zarządzenia i odwołania ich przychodzą kolejno. Niemcy kazali stawić się wszystkim mężczyznom w mieście do kopania rowów przeciwczołgowych. Pod strasznymi, oczywiście, karami. Rano wychodzimy na Rynek, gdzie miało się stawić ileś tam tysięcy chłopa z łopatami, wyznaczonych na tę dzielnicę. Długie cienie kamienic dosięgały jeszcze prawie połowy Rynku - pustego, jak wymiótł, a na środku stało sześciu nieszczęśliwych, wygłupionych, z łopatami. We wszystkich oknach weseli ludzie przyglądali im się i wyśmiewali ich bezlitośnie. Stare Miasto to było jakby cały czas inne miasto, rządzące się swoimi prawami, i wojna była tu inna, okrutniejsza, ale w jakimś sensie łatwiejsza. Na przykład godzina policyjna. W całej Warszawie naprawdę przestrzegana twardo - u nas w gruncie rzeczy nie obowiązywała. Biegłam do domu przez miasto szybciej i szybciej, co chwila patrząc na zegarek, zdyszana i niespokojna, czy zdążę, ulice wyludniały się i bramy zatrzaskiwały. Przebiegałam jeszcze przez plac Zamkowy, ale kiedy skręcałam w Świętojańską, szłam już wolno i spokojnie