Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Już od dłuższego czasu odczuwałem ogromne rozterki: w czasie gdy w Polsce każdego dnia miały miejsce historyczne wydarzenia, ja pływałem dość beztrosko po egzotycznych rzekach. W momencie ogłoszenia stanu wojennego nie mogliśmy biernie siedzieć i przyglądać się temu bestialstwu rozpętanemu na ulicach naszego kraju. Chcieliśmy krzyczeć, iść gdzieś, protestować, walczyć, zatrzymać całe to zło i powiedzieć światu, że Polska jest lepsza, że chcemy żyć jak wolni ludzie, że zdobyliśmy tyle trudnych rzek, że możemy zrobić jeszcze więcej... Poszliśmy do ambasady Prl_u po wyjaśnienia. Przyniesiono nam arogancki propagandowy faks, podpisany przez WRON, a konsul powiedział: "Żadnych wypowiedzi dla prasy czy telewizji. Ambasada reprezentuje Polskę. Wy nie macie nic do gadania". Mieliśmy lecieć do kraju najbliższym czarterem przez... Moskwę. Zerwaliśmy się oburzeni z krzeseł i wybiegliśmy przed ambasadę, aby tam już więcej nie powrócić. Zdecydowaliśmy, że wypowiemy publicznie to, co czujemy. Była to dla nas w tamtej chwili jedyna dostępna forma protestu. Dla peruwiańskich dziennikarzy stanowiliśmy nie lada atrakcję już jako polscy kajakarze, a w tym dniu wszyscy chcieli z nami rozmawiać o Polsce. Udzieliliśmy wielu wywiadów. Założyliśmy Komitet Pomocy "Solidarności" w Limie. Naszym przedstawicielem został znany peruwiański pisarz Mario Vargas Llosa. Wraz z Llosą i innymi intelektualistami przygotowaliśmy list otwarty do narodu peruwiańskiego i listy do ambasad Prl_u i Zsrr. 26 grudnia poprowadziliśmy ulicami Limy pięciotysięczny pochód solidarności z Polską. Po tych i wielu innych wydarzeniach powrót do spacyfikowanej Polski był dla nas definitywnie zamknięty. Co z sobą począć? Przypomnieliśmy sobie, że przyjaciele z Casper zawsze nam powtarzali, iż możemy na nich liczyć i ich domy będą dla nas otwarte. Tropieni przez komunistyczne bojówki w Limie, musieliśmy opuścić ten jakże przyjazny Polsce kraj. W maju 1982 roku rozpocząłem moje "normalne" amerykańskie życie w Wyoming. Stan ten i jego mieszkańcy nie zawiedli nas. Dla naszej piątki stał się nową szkołą życia i bazą wypadową dla kolejnych wypraw. Jacek Bogucki, żonaty z Peruwianką, mieszka tam dotychczas i jest głównym kamerzystą miejscowej stacji telewizyjnej. Produkuje też własne filmy na potrzeby miejscowych przedsiębiorstw. Zbyszek Bzdak po kilku latach pobytu w Casper przeniósł się do Chicago i pracuje jako fotograf w miejscowej gazecie, a ponadto opublikował kilka książek i albumów ze swoimi zdjęciami. Andrzej Piętowski ukończył wydział matematyki na Uniwersytecie Stanowym Bowling Green w Ohio i pracuje jako nauczyciel w szkole średniej w Nowym Jorku. Latem przyjeżdża do Polski z ramienia Fundacji Kościuszkowskiej i Polskiego Oddziału Unesco, aby na obozach językowych uczyć polską młodzież angielskiego. Jurek Majcherczyk pracuje dla przedsiębiorstwa turystycznego w stanie New Jersey. Jacek, Zbyszek, Andrzej i inni polscy kajakarze, mieszkający w USA, przyjeżdżają do Wirginii - gdzie z kolei ja osiedliłem się na stałe - na coroczne polskie spotkania kajakowe na rzece Potomac. Tak więc w pierwszy weekend września Potomac "mówi" po polsku. Zanim jednak zamieszkałem w Wirginii, postanowiłem, że muszę przepłynąć całą Amazonkę. To było jedno z tych marzeń, jakie każdy z nas nosi w sobie całymi latami po przeczytaniu książki, obejrzeniu filmu czy albumu ze zdjęciami. Mnie zafascynowała relacja Francisca de Orellany. W gruncie rzeczy jednak o tym, żeby spłynąć całą długością tej monstrualnej rzeki, po raz pierwszy pomyślałem w 1981 roku, kiedy pokonaliśmy jej początkowy odcinek. Następnym razem znalazłem się nad Amazonką w 1983 roku, gdy po dwukrotnym przepłynięciu kanionu Colki dla National Geographic Society, wyposażeni w nowoczesny sprzęt, dotarliśmy do mostu, gdzie dwa lata wcześniej zakończyliśmy spływ. Pokonaliśmy kolejne sto kilometrów do miasteczka Pillpinto