Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Obiecaliście mi św. Stanisława na jaką taką konsolacyę; po dziś dzień ani patentu, ani orderu, ani słychu. Miała być kasztelania, reces kupiłem, konsensu się doczekać nie mogę. A com pieniędzy przesypał, a co mi wątroby nagniło, a com się nagryzł, a com naklął i nagrzeszył... Otóż przychodzę należne dzięki złożyć mojej dobrodziejce, której to wszystko winienem. Tu kapelusz w rękach podniósł do góry i ogromnym głosem, aż Grzybowska ze strachu krzyknęła, zawołał: — Niech was wszyscy dyabli wezmą ! Był w furyi. Panna ustąpiła kilka kroków w tył. — Oszalał! — zawołała — oszalał! do Bonifratrów! — A, oszalał, prawda! — począł szambelan — bo jak Boga mego kochani, oszaleć było od czego, zwaryować, powiesić się i wściec. Ślicznieście mię wykierowali, nie ma co mówić! awantura babilońska I — Ale uspokój-że się człowiecze! — zawołała Grzybowska — gadaj po ludzku ! Szambelan, który na nogach się ledwie mógł utrzymać, padł bez ceremonii na krzesło. — Mów spokojnie, ja o niczem nie wiem; może się da co naprawić, bo mi Waćpana żal. Napij się wody. — Żółciąście mnie napoiły, baby, jędze! — począł szambelan, a teraz wody dać chcecie. — Jeśli mi tu waćpan będziesz tak wygadywał, to go za drzwi wyrzucić każę. — Tylko tego braknie! — rozśmiał się Rzesiński — za drzwi i z majątku własnego won! — Ale słuchaj-że mnie, szalony człecze — poczęła Grzybowska — jam waćpanu zawsze dobrze życzyła, ja o bożym świecie nie wiem od wyjazdu z Kaniowa. Jeżeli chcesz, bym ci poradziła, opowiedz, co i jak jest, co się stało. Słowo daję, że nawet o ożenieniu projektowanem tak jak nie wiem. — Niewinna istota! a kto tę truciznę gotował ? — wołał szambelan. Starego głupca złapaliście i rade, ale czasem i stary, taki spokojny człowiek, wściecze się i dopiecze. Grzybowska zniecierpliwiona chciała już odejść, gdy szambelan się pomiarkował i ton zmienił. — Proszę mi darować, ale już mi cierpliwości zabrakło i sam nie wiem co począć z sobą. Jeśli Boga masz w sercu, ratuj mię, panno Grzybowska, bo życie chrześcianina mieć będziesz na sumieniu. — Ale mów, o co idzie, mów od początku. Podsunęła mu z wodą karafkę. Szambelan wypił duszkiem dwie szklanki, jednę po drugiej, a że dawniej nawykł był wąsy ocierać, zrobił ruch ręką nałogowy i westchnął. — Wąsy dyabli wzięli, jak i resztę! — i westchnął. Chwila była jakby namysłu i wypoczynku. Patrząc na stół, z oczyma nieruchomie weń wlepionemi, Rzesiński mówił: — Matunia mojej przyszłej małżonki, jak to było umówione przy pani samej, miała tedy przybyć do mnie dla zawarcia ślubów małżeńskich. Później kiedyś mieliśmy jechać do Warszawy. Nie wglądałem w to wcale, jakie tam były ich stosunki czy z królem, czy zkim tamkolwiek bądź. Obiecałem ją wziąć, jaką była, i kwita. Dziewczyna mi się podobała, żem szalał. Robiłem wielkie głupstwo, ale na starość, kiedy się co podobnego trafi, i ludzie i pan Bóg przebaczą. A no, słuchajże asińdźka, co się dzieje. Wszystko tedy do wesela było przygotowane, zmogłem się, wyszastałem, dom wysztyftowałem; kotarę sprawiłem karmazynową, podarki ślubne, czekam. Co się tedy dzieje? Jednego rana nadjeżdżają baby, no, nie paradnie, ale manatków dużo, a dziewczyna jeszcze zdaje się piękniejsza jak była. Przyjmuję jak mogę, posyłam po księdza — a już go miałem w kieszeni — przybywa proboszcz. Stara papiery dobywa: czarno na białem, szlachcianka, herbu Dębno. Tem ci lepiej a jak jej suknie uszyli i jak się to przybrało, przyczesało, zafryzowało... ani poznać! Cud! obraz! osobliwość! pani a królowa! Ale też do niej ani przystąpić. Raz tylko jeden, jedyny raz pocałować ją chciałem... jak mię pchnęła od siebie, jakem się zatoczył, gdybym się nie chwycił stołu, który wywróciłem, byłbym sam padł. No, ale przed ślubem... dałem pokój, ścierpiałem. Stara jak przyjechała w siermiędze i namitce, tak i została, przebrać się nie chciała, a córki odstąpić ani na krok. Cóż tu począć? Światu jej ani pokazać dla śmiechu! Wszystkom to znosił, aby ślub wziąć; myślę sobie potem ja tu pan i zaśpiewam inaczej. Ksiądz na moją prośbę wielką, popartą dobrym datkiem, ślub przyspieszył, więc przy świadkach, w kaplicy, choć incognito, świętym węzłem małżeńskim nas połączył. Było to jakoś wieczorem, zaprosiłem tylko jednego mojego brata ciotecznego, któremum się mógł zwierzyć, a drugiego Czuchczyńskiego, sąsiada, który mię nigdy nie zdradził. Nim do tego wesela nieszczęsnego przyszło, dziewczyna mi kazała wąsy ogolić i po francuzku się przebrać, dlatego, że tak król chodził. Myślałem, że się jej lepiej spodobam i palnąłem głupstwo. Ogo- liwszy wąsa, serce mi się ścisnęło tak, że mi się łzy grochem z oczów puściły. Po weselu Siedliśmy do stołu, żona, matka, ja, proboszcz, cioteczny mój i Czuchczyński