Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ju¿ idê przez ciep³o wsi> tu i ówdzie za g¹szczem lip okienko^ lampa naftowa, œwieca. 2 radoœci¹ biegnê do starego domu Wandy Cr¹siorkowej, brzydko zbudowanego, ponurego z zewn¹trz, a^e jak¿e przytulnego w œrodku. Przy kêpie bzu szum i kroki. Zatrzyma³am siê. — To ja, Gundi — s³yszê cichy g³os. _ ja zacieka³am tu, ¿eby pani trafi³a po ciemku. — Na pewno zmarz³aœ- Dawno tu jesteœ? — No... trochê. — Babcia pozwala ci chodziæ po wsi wieczorem? — O... tylko bardzo czasami. — Chcia³aœ powiedzieæ: tylko bardzo rzadko. — Taaak! — uradowa³a siê —- tylko bardzo ziadko. Szymuœ tak prosi³. I pyta³ siê, gdzie mama. To go podnios³am do okna i mówiê: „Patrz uwa¿nie, mamusia zaraz przyjdzie, poznasz j¹ z daleka po granatowej sukience." — Dziêkujê ci, Gundi! — A bo to jest za co? Skrzypi furtka pchniêta jej d³oni¹. W sieni ogarnia mnie zapach dymu, sma¿onej cebuli, zupy jab³kowej, pieczonego chleba. Na prc?Su czujê ciep³o bij¹ce od pieca, przy którym stoi Wandg* G¹siorkowa. Stara, dorodna, wysoka, prosta jak najpiêk:nieJsze drzewo w puszczy. Na mój 6* 83 widok podnosi ramiona, chwyta siê za g³owê, ko³ysze w lewo, w prawo. — Pani! Mogliœcie zab³¹dziæ w lesie. Tylachna godzin. Od po³ednia do wiecora! Loboga. Dzieciny osta³y same, Gundi pomy³a ch³opaków, da³a im jeœæ, spaæ pok³ad³a. Rozleg³ siê kaszel. To Szymek. Uchyli³am drzwi do pokoju. G¹siorkowa po³o¿y³a mi d³oñ na ramieniu. — Syæko bydzie dobrze, tylko z³e minie. PódŸcie, pani, dam warna kwiatu lipowego, zaparzymy, napoicie Symu-sia. PódŸcie. Jutro ryno mo¿e was pan m¹z przyjedzie autobusem. I syæko bydzie dobrze. Takie silne rêce ma G¹siorkowa. Taki mocny g³os. Taka jest ros³a i spokojna. Nie stoi nad ni¹ podesz³y wiek, przeciwnie, z niej mo¿na czerpaæ odwagê. Przekracza próg nios¹c w obu d³oniach zapalon¹ lampê naftow¹. Zmierza do pokoju, którego jeszcze nie widzia³am. Idzie ostro¿nie. Chwilami zas³ania szk³o, ¿eby ruch powietrza nie zgasi³ p³omyka. Stawia na komodzie ten cenny przedmiot i schyla siê do szuflady po torbê zió³. Nad komod¹ œciana w niebieski wzorek, a na tym tle w pó³kolu œwiat³a widzê kilka fotografii oprawnych w sarnie ró¿ki, pe³ne ma³ych sêków. Staroœwieckie ozdoby mieszkania. Zbli¿y³am siê. — Syny — mówi G¹siorkowa. G³os jej drgn¹³. — Wy, pani, macie syny malutkie, moje syny du¿e... Umilk³a. Przesuwa³a lampê tak, ¿eby oœwietliæ kolejno twarze. Czy moje usta coœ mówi³y? Stara kobieta podesz³a do œciany, jej ogromny cieñ zas³oni³ na chwilê ca³e pole widzenia, wiêc unios³a lampkê wy¿ej w spracowanych d³oniach. Teraz mog³am widzieæ dok³adnie ca³¹ kompozycjê pocztówkowych zdjêæ rozwieszonych ze czci¹ w ramkach nad komod¹. Ró¿nice rysów i lat. Puco³owaci, jasnow³osi obok surowych, ciemnych. Ale wszyscy nosz¹ niemieckie mundury, choæ z innych oddzia³ów i rodzajów s³u¿by. M³ody mê¿czyzna podobny do G¹siorkowej patrzy przed siebie w przestrzeñ niewidz¹cymi oczyma. Czapa nad g³ow¹. Swastyka. Nastêpne zdjêcie. Weso³a, pyzata twarz, rysy pogodne. Wygiêta czapa. Niemiecki mundur. Ale¿ to niemo¿liwe! Zupe³nie wykluczone. To jedynie gra œwiat³a i cienia wywo³uje germañsk¹ „glapê" wœród in- sygniów na czapce i szynelu m³odego mê¿czyzny. Lampa naftowa z chwiejnym szkie³kiem i odblaskowym kr¹¿kiem lustrzanego metalu zmyli³a mnie, coœ w niej pyka i trzaska cicho, p³omieñ przygasa na sekundê, wraca cieñ. G¹siorkowa podkrêca knot wy¿ej, a ja przechodzê do nastêpnych fotografii oprawnych w jelenie rogi. Zbli¿am twarz do samej œciany. Mam ochotê krzyczeæ. Wo³aæ to krótkie s³owo, które coraz czêœciej staje siê jedynym potrzebnym cz³owiekowi sposobem porozumienia: — Nie! Nie! Nie! Nie! Os³upia³am i oniemia³am. Œciana matczynej mi³oœci mia³a dla mnie wymowê ca³kiem inn¹ ni¿ dla G¹siorkowej. G³os kobiety roztopi³ siê, cieñ ogarn¹³ wszystkich jej synów na parê sekund, a potem ukaza³a siê w krêgu dr¿¹cego œwiat³a g³owa czo³gisty zdeformowana jak¿e charakterystycznym, przera¿aj¹cym he³mem. Zdawa³o mi siê, ¿e teutoñskie rogi stercz¹ groŸniej od rogów zwierzêcia nad pó³kolem ciemnego kasku. — To Feliks — us³ysza³am szept i westchnienie ciê¿kie, niemal stêkniêcie chorego. — Feliks, mój najm³odsy. Wzywali do wojska jednego za drugim. Tedy sykowa³am kuferek, ose³kê mas³a, orzechy, wêdzonkê, zwycajnie. Boga prosi³am krzizem lez¹cy, zêby wrócili. Tylko jek przyniós³ kulawy Ignac powiestke dla Feliksa, by³am w Mr¹gowie na targu. ¯yto sprzedawa³am, a póŸniej kupsi³am sobie m³od¹ ja³ówkê. Znowu westchnienie bêd¹ce jêkiem. — Pani, ja co noc wspominam i myœlê, Nie œpiê do ry-na. Wola³abym utraciæ i ¿yto, i ja³ówkê, do domu wola³abym lecieæ na skrzyd³ach, kiedy moje dziecko najm³od-se do wojska wezwali. Nie zasta³am go. Robota umar³a mi w rêkach. Tyle tu okien. Okna ci¹gnê³y do siebie, ludzki g³os, kroki, warkot motoru, kulawy Ignac... Ale nigdy nie by³o listu od Feliksa. Nigdy. Tylko fotografiê przis³ali. ¯ebym choæ zd¹¿y³a krzizyk mu nakreœliæ rêk¹ na cole, toby go Bóg prowadzi³ i prziprowadzi³ do mnie z wojska. Zapad³a cisza. Kobieta cofnê³a lampkê, trzyma³a j¹ teraz obur¹cz przed sob¹, w d³oniach tak rozdygotanych, ¿e s³ysza³am podzwanianie metalu o szk³o. 85 Milcza³am. Œciana pe³na fotografii ch³opców ze swastykami porazi³a mnie. Nawet mimo ciemnoœci, kiedy G¹-siorkowa odnios³a lampkê na boczny stó³ i zajê³a siê wybieraniem kwiatu lipowego spomiêdzy woreczków nape³nionych zio³ami, nawet wtedy, mo¿e jeszcze ostrzej, atakowa³y myœli. Wiêc jak to by³o naprawdê? Up³ywaj¹ kwadranse. Le¿ê po ciemku z otwartymi oczami