Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Trudno. Ot, wczoraj, widzę, jakiś człowiek przygląda mi się. No, cóż ty chcesz, człowieku - myślę sobie. Przygląda się, idzie w moją stronę. Ktoś nie z naszych ludzi, obcy. Trzeba przyznać, miał wesołe oczy. Podszedł i pyta: "Chce pan zarobić?" "Cóż - powiadam - czemu nie?" "Jest jedna kobieta w pewnym miejscu, trzeba ją przetransportować w bezpieczny punkt. Może by ktoś był, kto 92 by odegrał rolę krewnej i wziął ją na swoją odpowiedzialność." "No, cóż ja - powiadam - biedny jestem. Jak pan myśli, co ja mogę pomóc?" "Mówił mi ktoś poważny w Szabasowej, że pan mógłby to załatwić. Ma pan stosunki z pewnymi ludźmi... Jest trochę pieniędzy na ten cel." "Tak, tak, tak, to się nie da na kolanie zrobić." - A tu sobie myślę, co to za człowiek. Wyglądał na trzydzieści lat, wesołe i uczciwe oko. "To byłoby nieszlachetne okazywać mi w takiej sytuacji swoją niechęć. Czuję, że pan mi to załatwi" - powiada on. "No dobrze, ale od czego zaczniemy, panie kochany, od czego?" Wskazał mi oczyma młodą kobietę, która stała obok i patrzyła na mnie bardzo uważnie. Jak to się stało - pomyślałem - do jakiego sprytu ludzie już doszli? Pchnął mi ten obcy człowiek pieniądze w garść i poszedł na dworzec. Przeliczyłem: było piętnaście tysięcy. Dziewczyna stoi przy mnie. "Idziemy" - powiadam do niej. A ona: "Cieszę się, że będę żyła." "Ach, Boże! Daleka droga, da pani radę?" "Tak. Siedziałam na miejscu sześć miesięcy." "Skąd ten pan nabrał do mnie zaufania? Któż to mnie tak dobrze przedstawił?" Ona popatrzyła na mnie, jakby chciała sprawdzić, czy kpin nie robię, i powiada: "Nie wiem, proszę pana, to jest ich sprawa." O piątej byliśmy na miejscu. Dziewczyna była zadowolona, szczęśliwa, że jest daleko od Szabasowej. Młoda, wierzyła, że szczęście nie przecieka między palcami. - Gdzie umieściliście tę dziewczynę? - spytałem. - Trudno coś powiedzieć. Ktoś jeden tylko wie. - Klara Wasicińska? 93 - Wy ją znacie? - Od dawna już, dziesięć lat. Zjedlibyście co? Mam kartoflankę. - Nie. Mój żołądek jest trochę nie w porządku. Jak trudno uwolnić się od szpiclowskich oczu. - Co macie na myśli? - Spotkałem Ciszkę na drodze. Udał, że mnie nie widzi, ale od razu zrozumiałem wszystko. Śmierć idzie za nami. Ciszka jeszcze raz przeszedł koło nas, znowu wrócił. Ty świeć oczyma - myślę sobie - kto co lubi, każdy coś lubi. Kiedyś wiosną prowadziłem takiego młodego człowieka z Pragi. To cóż dla niego było ważne? Ot, patrzył na zielone poła, na ruczaj, zadzierał głowę do nieba. On by tak bez końca chodził po zielonym świecie, patrzył i słuchał. Opowiadał mi o swoim kraju. Zatrzymał się na ścieżce, pokazał palcem: mała myszka biegła, zadyszana, drobnym oczkiem na nas rzuca. Każdy widzi co innego. Ciszka też swoje widzi. Umieściłem dziewczynę i wracam. Stoi on, już bez wstydu zagląda mi w oczy i powiada trzy słowa; jakby mi ktoś splunął i dmuchnął w ucho. - Cóż to za słowa? - Trzy słowa: "Ręce do góry!" I pchnął ręce w moje kieszenie. Zabrał pieniądze. Zjawił się drugi tajniak. Wzięli mnie pod pachę i zaprowadzili do majstra żandarmerii. "Tombak Aleksander? - zaczyna żandarm. - Podejdź bliżej do stołu. Trzeba odpowiadać na moje pytania. Zatrzymali ciebie przy pewnej robocie, jak to było?" "Co?" "Kobieta, którą prowadziłeś do Hucisk, to Żydówka?" "Trudno coś powiedzieć, chyba nie Żydówka" - odpowiadam. "Znamy się na tym. No dobrze. A dlaczego to zrobiłeś? Wyprowadziłeś ją z Szabasowej? Żydzi tyfus roznoszą, będziesz ukarany za sabotaż." "Co?" 94 "Ty to twoje cokanie zostaw. Znamy się na tym. Dlaczego wyprowadziłeś Żydówkę na wieś z tyfusem?" "Z tyfusem?" "Nie udawaj idioty - mówi żandarm - cmokniemy w mordę, wszystko wyśpiewasz." Zbili mnie, najgorszy był Ciszka. Nauczył się już różnych sztuczek - umie bić. Zamknęli mnie i musiałem przez miesiąc rąbać drzewo dla całego posterunku, nosić wodę na kąpiel, brudy z wychodka i śnieg podmiatać. Tyle miałem. I zrobił się z tego taki ruch, że mnie już każdy tajniak z daleka poznawał. Dopóki zmrok nie zapadnie, ruszyć za niczym nie mogę. - A ten mały Bemstein, coście go odbili spod dworca? - spytałem. - Wszystko przyschło. Bemsteina Szerucki zawiózł do Hucisk. Ja wróciłem do domu. Noc przeszła spokojnie. Rano wylazłem na miasto posłuchać, co o tym ludzie mówić będą. Nikt nic nie wiedział, nikt się tym nie interesował. Ludzie mieli furę własnych kłopotów. Klarze Wasicińskiej opowiedziałem wszystko dokładnie, a ona mówi: "Ten, co to trzymał małego Bemsteina, już nie żyje, a żandarmi nie interesowali się więcej tym wypadkiem." - Co się dzieje w Szabasowej? Dawno tam byliście? - Wczoraj byłem. Wywożą resztki Żydów na piaski i strzelają. Zapakowawszy pełny samochód ciężarowy, policjanci z żandarmami siadają na głowach tym ludziom i jadą na piaski. A Żydzi drą dolary na drobne kawałeczki i sieją po ulicy. Czy warte coś takie kawałeczki dolarów? Może by tak złożyć do kupy i skleić? - Nie wiem. Ale co się stało z małym Bernsteinem? Ocalał z pogromu Hucisk? - spytałem. - Nie, nie ocalał. Spalił się wraz z dziećmi Mańki Skwarczyńskiej, zabili tam Małecką, Żelazną, Suchcickiego z dziećmi, Katza, Omsteinową i jeszcze kogoś nie do rozpoznania