Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

 Pozyc jesce raz... ZniknB pod stoBem. Za[mieli si i jako[ do koDca przeczekali wieczór i deszcz. ... Nieprawdopodobne skojarzenia rodz si w gBowie po najzwyklejszych nieraz sBowach. StaB na pomo[cie nieruchomo, przed sob miaB zakole Strugi, wiklin na drugim brzegu, obok Bódk, z tyBu dziewczyn. Nie sByszaB jej, mo|e poszBa sobie zostawiajc go nad rozmazanym, nieostrym widoczkiem z wakacji na wsi. ZmciB wod pacyn gliny, dorzuciB splunicie, zszedB niedbale na [cie|k. StaBa tam i patrzyBa na sBoDce. Oczy miaBa zupeBnie biaBe, bez cienia zieleni.  O[lepniesz  burknB szorstko. Nie wiedziaB, czy to zle czy dobrze, |e czekaBa na niego. MiaB nikB nadziej, |e nie zauwa|yBa plunicia.  Mnie nie szkodzi  odpowiedziaBa lekko. MówiBa o sBoDcu, to jasne.  Zamy[liBam si. Przepraszam, |e czekaBe[. Zmieszany niedorzecznie, jak chyba nigdy w |yciu, podrzuciB rami w gór i odpowiedziaB co[ bez sensu. , 111 Milczeli a| do drogi.  To tutaj  stanBa przed |elazn krat furty w ceglastym murze. PatrzyB zaskoczony, jak wspina si na palce, siga rk za prty, przesuwa dBoni po cegBach od wewntrznej strony. Ceglany chrobot, troch skruszaBego wapna na szerokim li[ciu babki, dBoD wróciBa z du|ym pBaskim kluczem, zardzewiaBy zgrzyt zamka i pot|ny piskliwy nie oliwionych zawiasów. Droga do proboszczowego sadu stoi przed nimi otworem.  Nie id!  rzuciB z niechci.  ZwariowaBa[? Po co?  Nie idziemy tam, dokd my[lisz.  Nie patrzyBa na niego.  Chodz. Nie bój si. MówiBa jak do dziecka, zarozumiaBa g[!   Chodz" to ja robi, kiedy chc  powiedziaB ostro.  A  nie bój si" mo|esz przybi sobie nad Bó|kiem. Na karteczce z ró|yczk.  OdwróciB si i ruszyB w gór, prawie biegiem. Na zakrcie przystanB i spojrzaB za siebie. StaBa wci|, zupeBnie maBa z daleka, z twarz zwrócon w jego stron. RzuciB si w dóB na o[lep, na Beb na szyj, po wariacku, sam nie wiedzc kiedy i jak.  Co jest?  ZacinaB si lekko, patrzyB nad jej gBow, gdzie[ w powietrze.  Idziemy wreszcie, czy sterczymy?  Idziemy  odpowiedziaBa. Kamienny próg, [rodkiem wytarty póBkoli[cie, dalej takie same wydeptane schody, przedzieraBa si przez nie trawa, parB w gór perz, kBadBy si lancetowate li[cie babki. Ogród szedB drzewiasto i zielono pod gór, schodziB krzakami w dóB ku wodzie. ProwadziBa go wBa[nie tam. ZieleD nie byBa dzika, kto[ tu kiedy[ chciaB sadzi bez, ja[miny i czeremchy. DoBem niebiesz-czyBa si wolna od chwastów alejka ostrolistnych kwiatów podobnych do lilii. Tam, gdzie zieleD byBa najpeBniejsza, bujna, zobaczyB szare [ciany i smukB wie|yczk kaplicy.  Nie wiedziaBe[?  zdziwiBa si. PotrzsnB gBow. 112  Mo|esz tu by?  ogarnB wzrokiem dalek plebani i ko[cióB.  Inaczej bym nie przyszBa.  Wszystko robisz tak w sam raz?  spytaB ironicznie.  Staram si  odpowiedziaBa bez zBo[ci.  Nie wszystko, ale to akurat tak.  ZaBo| si, |e masz i klucz  odrzuciB zaczepnie.  W jakiej[ dziurze pod cegB czeka, a| go znajdziesz.  Pod schodami. ByB tam rzeczywi[cie.  Jeste[ kim[ dla proboszcza?  spytaB wolno.  Pozwala ci?  Nikim. Przychodz tu, bo lubi. Akurat to mog. Patrz  otworzyBa szeroko drzwi.  Widzisz? WidziaB. Kaplica byBa jasna, maBa i pusta. Pi Bawek  policzyB Adam bezwiednie. Czerwonym pluszem obite krzesBo stojce w prawo od oBtarza. Wytarty chodnik na stopniach. I kwiaty. Krzaczaste mirty i biaBe azalie