Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Znów nadchodziła zima. Długie miesiące wilgotnego i wietrznego mroku. Owego popołudnia przed dwoma laty jaśniało światło... czerwone światło nieopanowanego pożaru, trawiącego Wielkie Sanktuarium. Strata tak wielka, że niemal niewyobrażalna. – Północna armia może tu przybyć z Trakezji w ciągu czternastu dni – mruknął owego dnia Faustinus, opanowany i kompetentny. – Najwyższy strateg to potwierdzi. Ten tłum nie ma przywódcy ani sprecyzowanego celu. Każda marionetka, którą obwołają cesarzem w hipodromie, będzie beznadziejnie słaba. Symeonis jako cesarz? To śmieszne. Opuść Miasto teraz, a przed nastaniem prawdziwej zimy wrócisz do niego w tryumfie. Waleriusz, położywszy rękę na oparciu tronu, spojrzał wtedy najpierw na Gezjusza, wiekowego kanclerza, a potem na Leontesa. Zarówno kanclerz, jak i złotowłosy strateg, jego długoletni druh, zawahali się. Bonosus wiedział dlaczego. Faustinus mógł mieć rację, ale mógł się też bardzo mylić: żaden cesarz, który uciekł od swego ludu, nie wrócił, by ponownie nim rządzić. Symeonis mógł być przerażonym figurantem, ale co powstrzyma innych, kiedy rozniesie się wieść, że Waleriusz opuścił Sarancjum? A jeśli potomek Daleinów odnajdzie w sobie odwagę albo ktoś mu jej doda? Z drugiej strony, co było dość oczywiste, żaden cesarz, rozszarpany przez wyjący tłum oszołomiony własną potęgą też już nigdy potem nie rządził. Bonosus chciał to powiedzieć, ale milczał. Zastanawiał się, czy motłoch, gdyby dotarł tak daleko, byłby w stanie pojąć, że przewodniczący senatu znalazł się tu z czysto formalnych powodów, że nie ma żadnej władzy, nie stanowi zagrożenia, nie wyrządził żadnej krzywdy ludowi. Że nawet jest finansowo taką samą ofiarą złego cesarskiego kwestora, jak ów lud. Wątpił w to. W tej chwili, w chwili wyboru i przeznaczenia, nikt nie odezwał się ani słowem. Przez otwarte okna widzieli falujące płomienie i dym – to płonęło Wielkie Sanktuarium. Słyszeli dochodzący od bramy i z hipodromu głuchy, głęboki ryk tłumu. Leontes i Auxilius zameldowali o osiemdziesięciu tysiącach ludzi zebranych w hipodromie i wokół niego, wlewających się na tamtejsze forum. Wydawało się, że drugie tyle biega szaleńczo po mieście, co trwało też prawie całą minioną noc. Powiedzieli, że splądrowano tawerny i gospody. Wciąż odkrywano w piwnicach wino, które szybko docierało do rak zataczających się, krążących po zadymionych ulicach ludzi. W sali tronowej pachniało strachem. Plautus Bonosus, w dwa lata później śpiewający uroczyście w swoim sanktuarium, wiedział, że nigdy nie zapomni tej chwili. Nie odezwał się żaden mężczyzna. Zrobiła to jedyna wśród nich kobieta. – Wolałabym umrzeć odziana w purpurę w tym pałacu – stwierdziła cicho cesarzowa Alixana – niż ze starości na jakimś wygnaniu. – Kiedy mężczyźni debatowali, stała przy wschodnim oknie, przyglądając się miastu płonącemu za ogrodami i pałacami. Teraz odwróciła się i spojrzała tylko na Waleriusza. – Wszystkie dzieci Dżada rodzą się po to, by umrzeć. Szaty cesarstwa pasują na całun, panie mój. Czyż nie tak? Bonosus pamiętał, że Faustinus zbladł jak papier. Gezjusz otworzył usta, po czym zamknął je. Wyglądał bardzo Staro z głębokimi zmarszczkami w bladej, wysuszonej twarzy. I Bonosus zapamiętał coś, czego, jak sądził, nie zapomni do końca swych dni: cesarz, stojący obok tronu, uśmiechnął się nagle do drobnej, przepięknej kobiety przy oknie. Plautus Bonosus uświadomił sobie wtedy z ukłuciem dziwnego bólu, że oprócz wielu innych rzeczy, nigdy w życiu nie patrzył w ten sposób na żadnego mężczyznę czy kobietę i że nikt nigdy nie spojrzał na niego tak, jak na Waleriusza tancerka, która została ich cesarzową. * * * – To nie do zniesienia – oznajmił Cleander, przekrzykując panujący w gospodzie hałas – by taki człowiek posiadał taką kobietę! Napił się i wytarł wąsy, które usiłował sobie wyhodować. – On jej nie posiada – stwierdził rzeczowo Eutychus. – Może nawet z nią nie sypia. I należy mu się nieco szacunku, niedorostku. Cleander spiorunował go wzrokiem, a pozostali roześmiali się. „Spina” niemal trzęsła się od gwaru. Minęło południe i poranne wyścigi już się skończyły, a po przerwie miały ruszyć popołudniowe rydwany. Najbardziej popularną gospodę w pobliżu hipodromu przepełniał spocony, ochrypły tłum członków obu stronnictw. Co bardziej zagorzali zwolennicy Błękitnych i Zielonych udali się do tańszych szynków i gospód oddanych ich własnym stronnictwom, ale przebiegli właściciele tej znanej jako „Spina” serwowali darmowy alkohol byłym oraz obecnym woźnicom wszelkich kolorów od dnia, w którym otworzyli jej drzwi, i pokusa wzniesienia kubka piwa czy kielicha wina z bohaterami wyścigów przyniosła gospodzie od samego początku wielką popularność. Musiało się tak stać... włożono w nią wielkie pieniądze. Dłuższa oś gospody została zaprojektowana tak, by przypominała prawdziwą spina – centralną wysepkę hipodromu, wokół której pędziły rydwany w szaleńczych przechyłach. Zamiast rwącymi z grzmotem kopyt końmi, ta spina była otoczona marmurową ladą; klienci stali lub opierali się o nią po obu stronach, podziwiając pomniejszone kopie posągów i pomników zdobiących oryginał w hipodromie. Pod jedną długą ścianą znajdował się oblegany przez klientów długi bar, też z marmuru. Dla osób wystarczająco zapobiegliwych – i wypłacalnych – by zrobić sobie zawczasu rezerwację, znajdowały się wzdłuż przeciwnej ściany loże, ciągnące się aż po cienie na zapleczu