Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zimna dłoń chwyciła mój żołądek i ścisnęła go. – Przecież... przecież... to niemożliwe! Podałem mu zapobiegawczo surowicę! – No, nie wiem, ale jest apatyczny i nic nie je. Wygląda coraz gorzej. Wybiegłem z domu i wskoczyłem do samochodu. Kiedy jechałem na kraniec miasta, gdzie mieszkali Sandersowie, serce waliło mi jak młotem, a w głowie roiły się paniczne myśli. Jak mógł się zarazić? Nie miałem wielkiego zaufania do serum jako lekarstwa, ale byłem pewny jego profilaktycznego działania. Przecież podałem je dwukrotnie, dla pewności. Myśl, że ci ludzie mogą stracić drugiego psa, była wystarczająco przykra, ale nie mogłem pogodzić się z tym, że mógłbym być winny jego śmierci. Mały corgi smutnie przydreptał do mnie po chodniku, a ja szybko podniosłem go i postawiłem na kuchennym stole. Zaniepokojony, pospiesznie uniosłem mu powieki, ale nie zauważyłem ani śladu zażółcenia twardówki, ani śluzówki w pysku. Miał normalną temperaturę. Ulżyło mi. – W każdym razie nie ma żółtaczki – stwierdziłem. Pani Sanders klasnęła w dłonie. – Och, dzięki Bogu! Byliśmy pewni, że ma to samo. Wygląda okropnie. Dokładnie zbadałem zwierzę, a kiedy skończyłem, schowałem do kieszeni stetoskop. – No cóż, nie widzę tu niczego złego. Ma lekkie szmery w sercu, ale wiedzą państwo o tym od dłuższego czasu. W końcu nie jest już młody. – Sądzi pan, że tęskni za Jingiem? – zapytał Jack Sanders. – Tak myślę. Byli bardzo zaprzyjaźnieni. Na pewno czuje się zagubiony. – Ale oswoi się z tym, prawda? – Och, oczywiście. Zostawię mu tabletki z łagodnym środkiem uspokajającym, które z pewnością mu pomogą. Kilka dni później spotkałem Jacka na rynku. – Jak Skipper? – zapytałem. Wydął policzki. – Prawie bez zmian. Może trochę gorzej. Rzecz w tym, że prawie nic nie je i bardzo schudł. Nie miałem pojęcia, co jeszcze mógłbym zrobić, ale nazajutrz zajrzałem do Sandersów podczas obchodu. Zaszokował mnie wygląd małego corgi. Pomimo swych lat zawsze był żwawy i wesoły, a kiedy żył Jingo, Skipper robił z nim, co chciał. Teraz całkiem oklapł. Kiedy wszedłem, spojrzał na mnie smutnymi ślepkami i powlókł się do swojego koszyka, w którym zwinął się w kłębek, jakby miał dość całego świata. Ponownie zbadałem pieska. Szmery w sercu wydawały się głośniejsze, lecz nie stwierdziłem nic poza tym, no ale wyglądał na starego, przygnębionego i wycieńczonego. – Wiedzą państwo co, zaczynam się zastanawiać, czy to tylko z tęsknoty. Może tak daje o sobie znać podeszły wiek. Przecież na wiosnę skończy dwanaście lat, prawda? Pani Sanders skinęła głową. – Zgadza się. A więc sądzi pan... że to może być koniec? – Możliwe. Wiedziałem, o czym myślała. Parę tygodni wcześniej dwa zdrowe psy biegały i bawiły się w tym domu, a wkrótce może tu nie być żadnego. – Czy jest coś, co mógłby pan zrobić? – Cóż, mogę podać mu digitalis na serce. I moglibyście państwo przynieść mi próbkę jego moczu. Chcę sprawdzić, jak funkcjonują jego nerki. Zbadałem mocz. Znalazłem trochę albumin, ale nie więcej niż można oczekiwać u psa w jego wieku. Wykluczyłem zapalenie nerek. W miarę jak płynęły dni, podawałem zwierzęciu różne preparaty, witaminy, żelazo, organiczne związki fosforu, ale psiak coraz bardziej podupadał na zdrowiu. Mniej więcej miesiąc po śmierci Jinga znów wpadłem do domu Sandersów. Skipper leżał w koszyku i kiedy go zawołałem, powoli podniósł głowę. Pysk miał chudy i wyciągnięty, a zamglone oczy spojrzały na mnie, nie rozpoznając. – No chodź tu, mały – zachęciłem go. – Zobaczymy, co ci jest. Jack Sanders potrząsnął głową. – To na nic, panie Herriot. On już wcale nie wychodzi z koszyka, a kiedy go wyciągamy, jest za słaby, żeby chodzić. I jeszcze jedno... w nocy brudzi w kuchni. Nigdy przedtem tego nie robił. Te słowa były jak żałobne bicie dzwonu. Wszystko wskazywało na to, że pies umiera ze starości. Starałem się dobierać słowa. – Przykro mi, Jack, ale wydaje się, że staruszek dotarł do kresu drogi. Nie sądzę, żeby to mogło być z tęsknoty. Przez chwilę nie odpowiadał. Popatrzył na żonę, a potem na ledwie żywego pieska. – No cóż, tak też podejrzewaliśmy. Jednak mieliśmy nadzieję, że w końcu zacznie jeść. Co... co pan proponuje? Z trudem wydusiłem z siebie te okropne słowa: – Wydaje mi się, że nie możemy czekać i pozwalać mu cierpieć. Jest chudy jak szkielet i nie wydaje mi się, żeby życie sprawiało mu choć odrobinę przyjemności. – Rozumiem – rzekł. – I zgadzam się. Leży tak przez cały dzień. Nic go nie interesuje. – Przerwał i ponownie spojrzał na żonę. – Powiem panu coś, panie Herriot. Zastanowimy się do jutra. Myśli pan, że nie ma już żadnej nadziei? – Tak, Jack, tak uważam. Stare psy często kończą w ten sposób. Skipper po prostu załamał się... i obawiam się, że już po nim. Sanders głośno westchnął. – No nic, jeśli nie odezwę się do jutra, do ósmej rano, proszę przyjechać i uśpić go. Nie liczyłem na to, że zadzwoni i nie pomyliłem się. W początkach naszego małżeństwa Helen pracowała jako sekretarka u jednego z miejscowych przedsiębiorców. Często zaczynaliśmy dzień od wspólnej wędrówki w dół po schodach, a potem odprowadzałem ją do drzwi, zanim przygotowałem się do porannego obchodu. Tego ranka jak zwykle pocałowała mnie przed wyjściem na ulicę, ale popatrzyła na mnie badawczo. – Byłeś taki milczący przez cały ranek, Jim. Co się stało? – Nic, kochanie. To tylko praca – odparłem. Jednak kiedy nie spuszczała ze mnie oczu, szybko opowiedziałem jej o Sandersach. Położyła mi dłoń na ramieniu. – To okropne, Jim, ale nie powinieneś popadać w przygnębienie. Zadręczysz się. – Taak, wiem. Jestem zbyt miękki, w tym problem. Czasem myślę, że nie powinienem być weterynarzem. – Mylisz się – powiedziała. – Nie wyobrażam sobie, że mógłbyś być kimś innym. Zrobisz to, co konieczne i tak, jak trzeba. Znów mnie pocałowała, odwróciła się i zbiegła po schodkach. Zbliżało się południe, gdy zajechałem pod dom Sandersów. Otworzyłem bagażnik i wyjąłem strzykawkę oraz butelkę stężonego środka znieczulającego, który miał zapewnić staremu psu spokojną i bezbolesną śmierć. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem po wejściu do kuchni, był tłusty biały szczeniaczek biegający po podłodze. Spojrzałem ze zdziwieniem. – A cóż to takiego? Pani Sanders uśmiechnęła się z przymusem. – Naradziliśmy się wczoraj z Jackiem. Nie mogliśmy znieść myśli, że zostaniemy bez psa, więc poszliśmy do pani Palmer, od której dostaliśmy Jinga i okazało się, że ma na sprzedaż cały miot. Wydawało się, że to przeznaczenie. Tego też nazwaliśmy Jingo