Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Jekaral i Boruld ulegli temu samemu człowiekowi, który nie pochodził z miejskiej gildii. – Szpon? – zapytał Rake z groźnym błyskiem w oczach. – Niewykluczone. Towarzyszył mu wielki mag. Ten sam, który dał nam do zabawy tego Korvalaha. – To cuchnie imperium – mruknął Rake, nie spuszczając wzroku z tlącej się ciągle sterty, która zaczęła już wżerać się w dach. – Podejrzewam, że to był jeden z pieszczoszków Tayschrenna. – Rozciągnął usta w okrutnym uśmiechu. – Szkoda, że zakłóciliśmy mu dzisiaj sen. – Dashtala ugodził zatruty bełt – ciągnęła Serrat. – Tej sztuki dokonał jeden ze skrytobójców gildii. – Zawahała się. – Panie, zmęczyła nas walka u boku Brooda. Potrzebujemy chwili wytchnienia. Dzisiejszej nocy popełniono błędy. Wymknęli się nam niektórzy z ludzi gildii, a gdybyś nie odpowiedział na moje wezwanie, ponieślibyśmy dalsze straty podczas walki z tym demonem. Rake wsparł dłonie na biodrach, spoglądając na poranne niebo. Po chwili westchnął. – Ach, Serrat. Nie myśl, że brak mi wrażliwości. Musimy wykurzyć z ukrycia mistrzynię. Trzeba położyć kres działalności gildii. – Spojrzał na kobietę. – Myślisz, że ten szpon udawał się na wyznaczone spotkanie? – To nie było spotkanie, tylko pułapka – odparła Serrat. Skinął głową. – Świetnie. – Przerwał. Jego oczy nabrały fiołkowego odcienia, takiego samego jak oczy Serrat. – Wracajcie do Odprysku Księżyca. Niech najwyższa kapłanka osobiście zajmie się Jekaral. Serrat pokłoniła się. – Dziękuję, panie. Odwróciła się i skinęła na pozostałych. – Aha. – Rake zwrócił się do swej grupy magów-skrytobójców, podnosząc lekko głos. – Spisaliście się dobrze. Bardzo dobrze. Należy się wam odpoczynek. Najbliższe trzy dni i trzy noce są tylko wasze. Kobieta pokłoniła się raz jeszcze. – Poświęcimy je żałobie, panie. – Żałobie? – Ten zatruty bełt zabił Dashtala. Truciznę wyprodukował alchemik. I to zdolny. Zawierała paralt. – Rozumiem. – Czy wrócisz z nami? – Nie. Zastępczyni Rake’a pokłoniła się po raz trzeci. Ośmioro Tiste Andii uniosło jednocześnie ręce. Wszyscy natychmiast zniknęli. Rake spuścił wzrok na skwierczącą plamę, która przeżarła się przez dach i zniknęła w mroku. Na dole rozległ się cichy trzask. Anomander Rake spojrzał z głośnym westchnieniem na niebo. Sierżant Sójeczka odchylił się do tyłu na fotelu i, unosząc jego przednie nogi, wsparł plecy o rozsypującą się ścianę. W obskurnej izdebce cuchnęło moczem i wilgocią. Po lewej stronie pod ścianą widział dwa drewniane, jednoosobowe łóżka z jutowymi siennikami wypchanymi słomą. Trzy pozostałe rozklekotane krzesła ustawiono przy jedynym tu stole, który zajmował środek pomieszczenia. Wisiała nad nim lampka oliwna, a jej blask padał na grających w karty Skrzypka, Płota i Młotka. Uporali się już ze swym zadaniem. Skończyli robotę pod samym Gmachem Majestatu, tuż przed zmierzchem. Przed zawarciem sojuszu z Moranthami malazański saper był jedynie nieco szlachetniejszą odmianą sabotażysty. Kopał tunele i niszczył miejskie bramy. Alchemia Moranthów dała imperium liczne odmiany prochu oraz chemicznych materiałów wybuchowych. Większość z nich eksplodowała w zetknięciu z powietrzem. Stosowano działający powoli kwas, który przeżerał się przez osłony z nie wypalonej gliny. Sabotaż stał się sztuką. Trudno było z należytą precyzją dobrać grubość gliny i moc kwasu, a tylko niewielu udawało się ocalić życie, by uczyć się na błędach. Sójeczka uważał Płota i Skrzypka za beznadziejnych żołnierzy. Trudno mu było sobie przypomnieć, kiedy ostatnio wydobywali miecze z pochew. Jeśli nawet zaznajamiano ich kiedyś z dyscypliną, lata spędzone na polu walki dawno ich jej oduczyły. Gdy jednak chodziło o sabotaż, nie mieli sobie równych. Przyglądał się spod spuszczonych powiek trzem siedzącym za stołem mężczyznom. Minęło kilka minut, odkąd któryś z nich poruszył się czy powiedział choć słowo. Doszedł do wniosku, że to jedna z nowych gier Skrzypka. Ten człowiek wciąż miał świeże pomysły, nieustannie wprowadzał improwizowane zasady, które miały zapewnić mu przewagę. Choć kłótniom nie było końca, nigdy nie uskarżał się na brak chętnych do gry. – Oto, do czego prowadzi nuda – powiedział do siebie sierżant. Kryło się w tym jednak coś więcej. Oczekiwanie było uciążliwe, zwłaszcza gdy chodziło o przyjaciół. Szybki Ben i Kalam mogli leżeć w jakimś zaułku twarzami do ziemi, a z tą myślą trudno się było pogodzić. Spojrzenie Sójeczki zatrzymało się na jednym z łóżek. Leżały na nim jego zbroja i miecz. Na sponiewieranej kolczudze widniały plamy rdzy, przypominające zeschłą krew