Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Rozstaliśmy się, oboje zadowoleni. Nie pamiętam, jak udało mi się dotrzeć do pokoju na sparaliżowanych nogach. Obudziłem się z ustami pełnymi kleju. Dochodziła dziesiąta. Telefon Tereski nie odpowiadał, ale zaraz zadzwoniła Alicja. – Dziękuję ci, Jasiu, za przyjemny wieczór. Byłeś kochany. – To ty byłaś kochana – odparłem chrapliwie. – Śniło mi się twoje piękne ciało. – Niech ci się śni jak najczęściej, Jasiu – odparła Alicja. Mimo wszystko okazała pewną klasę. Roztrwoniłem połowę mych pieniędzy i za to zapłaci Tereska, bo będziemy musieli oszczędzać. Ubrałem się i zbiegłem na dół. Ciemnoskóry portier wręczył mi złożoną kartkę z napisem: „Monsieur Piszczyk”. To był list od Tereski. Zachowałem go do dziś. „Kochany tatusiu! Proszę, pomyśl chwilę, zanim mnie przeklniesz. Postanowiłam pozostać tutaj może przez miesiąc, może przez pół roku, może jeszcze dłużej. Jest to jedyna okazja, żeby poznać trochę świat i pooddychać powietrzem, wolnym od sloganów i łgarstwa. Chyba mi się nie dziwisz? A nuż Wielki Brat każe znowu zadrutować granice? Jak mnie uczono w szkole, młodzi rzemieślnicy odbywali dawniej lata wędrówki po świecie, by uczyć się życia i zawodu. Będę takim rzemieślnikiem i zanim zaprzęgnę się do jakiegoś kieratu w ojczyźnie, przypatrzę się dokładnie wszystkiemu, czemu warto się przypatrzeć. Nie będą to, drogi tatusiu, widoki z wieży Eiffla. 276 Dlaczego znikam teraz, nie czekając końca naszego wspólnego pobytu? Bo przeszkadzamy sobie wzajemnie. Nie ma zupełnie sensu, żebyś płacił ciężkie dewizy za moje utrzymanie i za pokój w hotelu. A w ogóle źle się czuję w skórze turysty, zwiedzającego miasto z przewodnikiem w ręku, bo wydaje mi się, że tracę czas. Nie bój się, bez trudu zarobię na swoje utrzymanie. Przepraszam, ale chcę wykorzystać życiową szansę. Wiem, że sprawię ci chwilową przykrość, ale przecież Paryż pełen jest atrakcji oraz pięknych kobiet i nie ma sensu, żebyś tracił czas na mnie, zamiast korzystać z życia. Całuję Cię mocno i do zobaczenia w Warszawie. Pokaż mamie ten list. Będzie zadowolona, że jej nie zjeżdżam na głowę”. Usiadłem w fotelu trzymając kartkę w ręku. Najpierw zalała mnie fala wściekłości, później chciałem zapłakać jak skrzywdzone dziecko. Wybiegłem z hotelu i szedłem ulicami aż do mego fiacika. Stał nadal w tym samym miejscu, bardzo brudny, a z obu stron dotykały go zderzakami dwa inne samochody. Pomyślałem, że o własnych siłach nigdy stąd nie wyjadę. Przeżywałem kolejne porzucenie tym silniej, im bardziej uświadamiałem sobie, że oto rozpływa się w paryskim powietrzu moja ostatnia nadzieja. Dopiero po dłuższym czasie przyszło zastanowienie. Nic się przecież nie stało niespodziewanego: dziewczyna nie myślała się trzymać poły tatusia i pobiegła za byle Jackiem. Żebym mógł go dopaść! Pętałem się po pięknym mieście ledwo co widząc. Wszystko stało się wrogie i obce. Z trudem dotrwałem do wieczora. Przebiegłem Ogród Luksemburski, pełen matek, dzieci i zakochanych parek. Tu miałem przyjść dzisiaj z Tereską i wczoraj wtłoczyłem do głowy całą wiedzę z przewodnika o pałacu, zbudowanym na wzór florentyński dla Marii Medycejskiej. Do dziś dnia pamiętam, że siedzieli tam, czekając na gilotynę, i Danton, i Camille Desmoulins. Oparłem się o balustradę i patrzyłem tępo na położony niżej ogród, na bijące w górę fontanny i na toczące się dokoła leniwe życie. Żaden z tych spacerowiczów nie przeżywał takiej tragedii jak ja. Moje złoto znowu zamieniło się w popiół. Powinienem był iść do klasztoru. Po południu powróciłem do hotelu i przeleżałem do wieczora. Wreszcie wyszedłem na plac Saint-Michel, gdzie, jak zwykle, tłoczyła się zbuntowana młodzież. Obszedłem półkolem fontannę, mijając różne grupy, ale ani Tereski, ani Jacka, ani dwojga meliorantów nie dostrzegłem. Mimo to chodziłem po placu, aż zapadł zmrok, zapaliły się latarnie i wtedy zobaczyłem Didiera. Leżał na swym materacu, opartym o obramowanie fontanny i palił papierosa, zapewne z trawki. Obok siedziały jakieś dziewczyny, krańcowo rozczochrane i brudne. Podszedłem do niego. – Didier! U e Teresa?! Didier spojrzał na mnie wzrokiem, w którym nie było rozpoznania