Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ale wdzięczną ci jestem. Niech mnie z tem pochowają Milczeliśmy. Mąż przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, ze zmienioną twarzą i załamanemi rękoma; matka płakała z głową opartą na stół. Ona kazała mi potem usiąść do fortepjanu i zagrać jej Adagio znajome ulubione Beethovena. Ale siły mi brakło i wyprosiłem u niej, aby lego niewymagała odemnie. Nienalegała. — Wiesz, rzekła po cichutku, wczoraj miałam wielkie strapienie. Przyszły mi na myśl słowa pisma świętego, w których Zbawiciel powiedział, że na tamtym świecie niebędzie ziemskich stosunków, męża ani żony. Wnosiłam ztąd, że może nie wolno nam się będzie zobaczyć. Gryzło mnie to, tłumaczyłam sobie boskie wyrazy, że wszystko ziemskie, nawet najczystsze przywiązanie, zerwać się musi ze śmiercią. Dziś dobry mój spowiednik pocieszył mnie. On powiada, że nie tak słowa te rozumieć potrzeba; że dusze się tam znajdą, ale oczyszczone i połączone jedną miłością Bożą. Będziemy razem. — Chciałam cię widzieć abyś mi przebaczył, dodała znowu po chwili milczenia, odetchnąwszy ciężko. Wiem, czuję, że musisz mieć żal do mnie, ale mogłamże rodziców, obowiązki święte, jednemu mojemu sercu poświęcić? Powiedz. — Bóg świadkiem, żem winę włożył tylko na siebie, odpowiedziałem; żem czcił cię jak świętą i wielbił ofiarę spełnioną. — Mogę przynajmniej umrzeć spokojna. Ten człowiek, którego znasz mało, mój mąż nie jest jakim go wyobrażasz sobie. Jak ogół ludzi wydaje się innym, niżeli jest wistocie; serce w nim dobre i spokojna o rodziców umrę. On przez pamięć dla mnie, będzie im synem. Jak umrę, a śmierć mi wcale niestraszna, kiedy zadzwonią po mnie, pomódl się;... któż, modlitwy nie potrzebuje? pomódl się u Ostrej Bramy. Gdybyś mógł prosiłabym cię, abyś mi garść ziemi rzucił na oczy, abyś był na mogile Marji; ale pocóż cię zasmucać? — Będę, odpowiedziałem; zrobię co każesz. Ale pocóż ta tak silna w śmierć wiara? Możesz i powinnaś żyć! — Niemogę! niemogę! wiem że niebędę. I powtarzam ci, mnie to weseli, pociesza, a nie trapi. Śmierci się nieboję; niewiem dla czego straszna by być miała ? Tak dobrze jest umrzeć. I spuściła głowę na piersi, uśmiechając się. Niemogłem wytrzymać dłużej, łkanie odbierało mi oddech i mowę; wyciągnioną jej rękę ucałowałem raz jeszcze i uciekłem. Zwracając się na progu spotkałem jej spojrzenie. Było pogodne, jasne i świeciło nadzieją jakiej patrzając na życie nigdy niemiało. Uśmiech dziecięcia w kolebce był na ustach, żegnała mnie ręką. Silne jest życie, gdy takie chwile przeżyć można i wiele może ten, kto je przetrwał. Odwagi! odwagi, oszaleję. 15 PAŹDZIERNIKA. Na zawsze! Teraz powiedzieć mogę, sam jestem na świecie, sam na wieki, teraz mi nic niestanie na drodze obowiązku; i najmglistsza nawet nadzieja odwieść mnie z niej niepowinna. Bądź zdrowa Marjo, bądź zdrów aniele mój, święto moja, ty patrzysz na mnie z niebios i widzisz co cierpię, wiesz teraz jak cię kochałem. Pierścionek mój poszedł z tobą do grobu i powiązał mnie ze światem umarłych. Niebyłem świadkiem twej śmierci; ale mogłażeś inaczej umrzeć, jak spokojną, ufną i uśmiechającą się do wieczności. Aniół w bieli na miękkich rękach zaniósł twoją czystą duszę do niebios. Zadzwoniły dzwony i niepotrzebowałem pytać kto umarł. Płakałem wcześnie. Spełniło się życzenie twoję, zebrałem ostatek męztwa, aby towarzyszyć żałobnemu pochodowi, aby iść za trumną twoją i rzucić ci ostatnie pożegnanie — garstkę piasku na oczy zamknione. Czemuż teraz umrzeć nie mogłem ? Nasze dusze spotkałyby się na rękach anioła śmierci i bliżej siebie stanęłyby w niebie. Ale przeznaczony jestem na cierpienie, na losy zakryte przedemną, i żyć muszę. Żyć więc będę, ale z nią, z umarłej duchem, z myślą o umarłej. Wymodlę sobie u Boga odwagę, której mi potrzeba. 15 MAJA 18... Niewiem czy dla postrzegacza, dla badacza charakterów ludzkich, może być widok bardziej zajmujący, ciekawszy, nad wielkie zgromadzenie młodzieży, tego rozsadnika z którego ma wyjść towarzystwo przyszłego pokolenia. W niem właśnie jak w rozsadniku, wszystkie kwiaty, mają jeszcze ten pozór jednostajny młodości, tg jednakową zieloną wesołość, pod któremi już się kryją zarody charakterów najrozmaitszych, najdziwniej sprzecznych. Oko tylko wprawnego znawcy pozna w młodzieńca ledwie wychodzącym z dzieciństwa, ozdobę lub zakałę klassy, do której ma się wcielić; jenjusz drzemiący snami młodości, nieznający siebie, egoizm puszczający swe pierwsze kolce i poczciwe warzywo co ma żywić bogatych i ubogich. Tymczasem wszystko to jeszcze zielone, bujne i podobne do siebie, a ci co sądzą opacznie, często najwięcej wróżą po pokrzywie, z której smaczna za młodu zielenina, a na starość chwast nieuży- teczny. Najpiękniejsze tymczasem kwiaty wyglądają na paskudne zielsko, najpożyteczniejsze rośliny zdają się czekać piełaczki. Wśród młodzieży jest już w zarodzie wszystko, co ma przyszłego pokolenia społeczność sformować; już są ludzie in nuce, co tylko do zupełnego rozwinienia na złe lub dobre, potrzebują czasu, słońca, pożywnej rosy i czułej ogrodnika ręki. Ale jak w rozsadniku, nim jedne rośliny wystrzelą wysoko, nim drugie rozścielą się po ziemi, nim trzecie wić się zaczną po sąsiednich drzewach, wszystko wschodzi na pozór jednakowo i zielenieje zielonością jednej wiosny, młodości, życia. Są jednak wyjątki, niektóre organizacje tak ekscentryczne, tak dziwne, że się objawiają przed wcześnie, bez pory i wyróżniają zaraz z ogółu. Są to bujne osty kolące już za młodu, lub cudnie wdzięczne kwiaty prześcigające wcześnie, wszystko co je otacza. Niepamiętam, ażeby mnie który z moich towarzyszów tak bardzo zastanowił, tak silne na mnie uczynił wrażenie, jak Marcelli Z. I niedziw; ci co go tylko na ulicy widzieli, nieznając wcale, już nań z pewnym przestrachem i ciekawością, zatrzymując się na widok jego, pogląda- li