Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Niech będzie o tchórzostwie. Może rozpatrywać sprawę poza czasem historycznym, ale czytając to studium nam, wprowadza je w walkę, chce nim wpłynąć na jt^ odwagę walczących. Sprawa lokalu na spotkanie wyjaśniła się prędko. Po prostu, gdy Jerzy zajrzał do Kolumba, zastał go przy pakowaniu skromnych ruchomości. — Przenoszę się od jutra. Już jestem zameldowany — pokazał mu kenkartę. — Kawalerka, że ściany całować... A o miejsce na to zebranie nic się nie martw. Niech walą tu jak w dym, co mi teraz za- leży. I tak potem trzeba ten lokal uśpić na długo. — A co na to ona? — Jerzy pokazał na drzwi, jakby tam stała niewzruszona babcia, gospodyni opuszcza- nego przez Kolumba mieszkania. — Odkąd zlikwidowaliśmy „skrzynkę", babcia się nudzi — zaśmiał się Kolumb. — Ci nowi, z' Za- mojszczyzny, spokojni ludzie, ani mru-mru. Jerzy wyszedł z Irzykowskim. Prowadził go pod 126 rękę. Wkładając rękopis do kieszeni płaszcza pisarz spojrzał przepraszająco na chłopca, jakby błagał o przebaczenie, że tak niefachowo się konspiruje, a potem spieszył tak, że Jerzy, rozglądający się ze swoistym wyczuleniem na żandarmską zieleń, z tru- dem za nim nadążał. Sam, triumfujący i niespokoj- ny, zajęty był myślami na temat zbliżającej się dys- kusji. Myśl, że z jego inicjatywy spotkają się oto redakcje dwóch podziemnych pism, przyprawiała go o przypływ rozpierającej pierś dumy. Patrzył na starego jak na wspaniałego thompsona. Nikt z tam- tych młodych, już drukowanych 'i sławnych, nie miał takiej potęgi pod ręką. Interesował go zwłasz- cza Karol Dębowy, poeta „Prawdy i Narodu", owia- ny już sporą sławą w podziemnym światku. Lokal Kolumba mieścił się na Nowogrodzkiej, w po- bliżu stacji kolejki. Snujący się tu stale gęsty tłum ułatwiał niepostrzeżone przemknięcie do bramy, a przecież miało tam wejść kilkunastu ludzi. Praw- dę mówiąc, w wypadku jakiejś łapanki czy innej awantury Jerzy wolał być zawsze poza stadem, tam gdzie jest miejsce na inicjatywę. Dopiero na schodach spostrzegł, jak bardzo staru- szek jest zgoniony. Dyszał ciężko przy braniu stop- ni, a mimo to odpychał jego pomocne ramię. — To już zaraz — powtarzał w takiej chwili Jerzy, zatajając piąte piętro. Wdrapali się wreszcie. Otwarł Kolumb. W pokoju było już kilku młodych ludzi. — Góra! — Jerzy z radością dostrzegł redaktora „Drogi". Ściskał ręce nieznajomych. Obiły mu się o uszy pseudonimy spotkane w jakichś publikacjach. Dębowego nie było. — Będzie... będzie... — zapewniał ktoś od nich. Jerzy przycupnął między Górą a Irzykowskim. Sta- rzec rozglądał się jak mały chłopiec po raz pierw- szy wprowadzony do klasy. — No to co, zaczniemy? — spytał Góra. Widać było, że opóźnienie Dębowego traktował jak obrazę. W tej chwili Kolumb ruszył do drzwi. Ci z „Prawdy i Na- rodu" spojrzeli z jawnym oczekiwaniem i po chwili podeszli do korytarza. Jerzy ze zdumieniem ujrzał wkraczającego do pokoju, otoczonego przez nich, młodego, krępego chłopca, który błyskając w uśmie- chu białymi zębami w ciemnej smagłej twarzy szedł ku Irzykowskiemu. — Dębowy — usłyszał pseudonim przecinający wąt- pliwość. Więc to był ów poeta, którego katastroficz- ne, pełne majaczeń i melancholii wiersze tak go wzruszały? Wraz z nim wsunęła się młoda dziew- czyna w zadzierzyście zgarniętej na bok szopie ciem- nych włosów. Spostrzegł nagłe ożywienie Kolum- ba. „Aha, to ta jego Baśka." — Zaczynamy? — Góra spojrzał pytająco na Jerze- go, który poczuł w piersi przypływ ciepła. Jest tu gospodarzem: Jego sytuacja — niewyraźna, jak sądził z początku, klarowała się pomyślnie. Z kilku półsłówek kolegów Góry, którzy mówili z nim na temat wydrukowane- go w „Drodze" wiersza, wnosił, że traktują go bar- dzo serio, widocznie pełni szacunku dla jego dy- wersyjnych koneksji, tak łatwo ogromniejących w ludzkiej wyobraźni. Powiedział kilka słów otwierając zebranie i oddał —głos „jednemu z..." — zaciął się zresztą niezręcznie, chcąc znaleźć godne chwili określenie klerka-inte- lektualisty. Irzykowski zaczął czytać. Kolumb spiesznie uma- wiał się z Basikiem, dyktując jej swój nowy, „osta- teczny i idealny", adres. „O tchórzostwie..." — prze- rwał mu głos czytającego. „Nie będzie żadnego tchórzostwa..." — popatrzył czule na obciśnięte żół- tym swetrem ramiona Basika, na jej skrzyżowane nogi. Spostrzegł, że patrzy na nią ten poeta... „Dę- bowy" — przypomniał sobie pseudonim i położył rękę na ramieniu dziewczyny. Dębowy ze zmarszczonymi brwiami, w pozornym skupieniu nad słowami starego, liczył w pamięci zgłoski zdania, które niepokoiło go obietnicą wier- sza. Góra starał się słuchać, ale co chwilę odwoływał myśli, wędrujące w stronę ostatniego numeru „Prawdy" z tymi haniebnymi nacjonalistycznymi bzdurami, w które tamci uparcie opakowywali po- stępowe, jak oceniał, intencje