Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
A w kilka chwil później, głos Margie: — Halo? — Cześć, Margie. Tu Lukę. Obudziłem cię? — Nie, mam nocny dyżur. Lukę, cieszę się, że dzwonisz. Martwiłam się o ciebie. — Martwiłaś się o mnie? Nic mi me jest. Czemu się martwiłaś? - No wiesz... Marsjanie. Tylu ludzi... No, po prostu się martwiłam? — Myślałaś, że doprowadzili mnie do obłędu, co? Nie martw się, skarbie, nie uda im się dobrać do mnie. Piszę science fiction, pamiętasz? Ja to pisałem, to zna- czy, wymyślałem Marsjan. — Na pewno dobrze się czujesz, Lukę? Piłeś. — Pewnie, że piłem. Ale czuję się dobrze. Co u ciebie? — Jakoś leci. Ale jestem strasznie zapracowana. Ten szpital... no wiesz, to dom wariatów. Nie mogę długo rozmawiać. Potrzebowałeś czegoś? — Niczego nie potrzebuję, skarbie, jakoś leci. — Już muszę kończyć. Chciałabym jednak z tobą pogadać, Lukę. Zadzwonisz jutro po południu? — Jasne, skarbie. O której? — Obojętnie, po południu. Pa, Lukę! — Pa, skarbie! Wrócił do swego drinka, przypominając sobie nagle, że zapomniał spytać Margie o Forbesa. A niech tam, do diabła z Forbesem; to nie ma znaczenia. Czuł się dobrze albo źle; i nic nie można na to poradzić, jeśli źle. Swoją drogą to dziwne, że Margie była taka miła. Zwłaszcza skoro poznała, że pił. Nie miała bzika na punkcie picia — sama piła umiarkowanie, ale zawsze się wściekała na niego, kiedy pozwolił sobie wypić za dużo, tak jak dziś. Musiała rzeczywiście martwić się o niego? Ale dla- czego? I raptem sobie przypomniał. Zawsze podejrzewała, że nie jest zbyt normalny. Próbowała go raz zmusić, aby się poddał badaniom — to była jedna ze spraw, o które toczyli spór. Teraz już oczywiste: gdy tak wielu ludziom odbija szajba, pomyślała, że Lukę mógł pójść na pier- wszy ogień. Do diabła z nią, skoro tak pomyślała. Będzie ostat- nim, do kogo się dobiorą Marsjanie, a nie pierwszym. Zrobił sobie następnego drinka. Nie dlatego, że go naprawdę potrzebował — był już aż nadto wstawiony — ale żeby zrobić na złość Margie i Marsjanom. On im pokaże. Jedno z nich było teraz w pokoju. Jeden Marsjanin, nie jedna Margie. Lukę wycelował w niego drżącym palcem. — Nie uda ci się mnie załatwić — powiedział. — Ja cię wymy- śliłem. — Już jesteś załatwiony, Johnny. Spiłeś się jak bela. Marsjanin z obrzydzeniem przenosił wzrok z Luke'a na Greshama, chrapiącego na łóżku. I musiał dojść do wniosku, że żaden z nich nie był wart nękania, gdyż zniknął. — Sam widzisz. A nie mówiłem? — rzekł Lukę. Pociągnął jeszcze jeden łyk ze szklanki, a potem w samą porę ją odstawił, bo broda opadła mu na piersi i zasnął. I śnił o Margie. Po części śnił o kłóceniu się i biciu z nią, a po części — lecz nawet kiedy Marsjanie kręcili się w pobliżu, sny pozostały jego prywatną sprawą. 4 Żelazna Kurtyna drżała jak listek osiki podczas trzę- sienia Ziemi. Przywódcy Proletariatu odkryli, że mają W kraju opozycję, wśród której nie mogą przeprowadzić Łzystki, której nie mogą nawet zastraszyć. I nie tylko nie mogli obarczyć imperialistów i pod- żegaczy wojennych winą za Marsjan, ale szybko prze- konali się, że Marsajnie są gorsi od imperialistów i podżegaczy wojennych. Nie tylko nie byli marksistami, lecz nie przyznawali się do żadnej filizofii politycznej i naigrywali się iz każdej z nich. Naigrywali się jednakowo ze wszys- tkich ziemskich rządów i ustrojów, nawet wyłącznie teoretycznych. Tak, sami mieli ustrój doskonały, choć nie chcieli odpowiedzieć na pytanie, na czym on polegał — co najwyżej, że to nie nasz interes. , Nie byli misjonarzami i nie mieli ochoty nam poma- gać. Chcieli jedynie wiedzieć o wszystkim, co się działo, oraz nękać i denerwować nas, jak tylko mogli. Za drżącą Kurtyną udawało im się to fantastycznie. W jaki sposób ktokolwiek mógł powiedzieć Wielkie Kłamstwo albo choć kłamstewko w obecności trzech miliardów Marsjan gotowych z rozkoszą je obalić? Oni pokochali propagandę. | I jakżeż chlapali jęzorem. Nikt nie zgadnie, ilu ludzi zostało w trybie doraźnym oskarżonych i skazanych w państwach komunistycznych przez pierwszy, a może i drugi, miesiąc bytności Marsjan. Chłopów, dyrekto- rów fabryk, generałów, członków biur politycznych. Nie było bezpiecznie cokolwiek zrobić lub powiedzieć przy Marsjanach. A zawsze się okazywało, że Marsjanie byli tuż obok. Po jakimś czasie, rzecz jasna, owa faza biegu rzeczy zwolniła tempa. Musiało tak się stać. Nie da się przecież zabić wszystkich — w każdym razie poza murami Kremla — choćby dlatego, że wówczas mogliby wkro- czyć imperialiści i podżegacze wojenni i przejąć władzę. Nie da się nawet zesłać wszystkich na Syberię; Syberia śmiało by ich pomieściła, ale by ich nie udźwignęła. Trzeba było pójść na ustępstwa, trzeba było pozwolić na niewielką różnicę zdań. Należało pomijać drobne odchylenia od linii partyjnej, jeśli w ogóle nie przymy- kać na nie oczu. Już to było czymś okropnym. Ale co gorsza, niemożliwa była propaganda, nawet i propaganda wewnętrzna. Fakty i liczby, w mowie i piśmie, musiały być zgodne z prawdą. Marsjanie roz- koszowali się wynajdywaniem choćby najmniejszych nieścisłości albo przejaskrawień i ich rozpowszechnia- niem. Jak można w takich warunkach sprawować władzę? 5 Jednak imperialiści i podżegacze wojenni mieli swoje problemy. Któż ich nie miał? Weźmy Ralpha Blaise'ego Wendella. Urodzonego na przełomie stulecia i liczącego sobie teraz sześćdziesiąt cztery lata. Wysokiego, choć ostatnio trochę skurczo- nego; szczupłego, z rzednącymi, siwymi włosami i zmę- czonymi, szarymi oczyma. Aczkolwiek w owym czasie nie wydawało się to nieszczęściem, miał to nieszczęście zostać wybranym w roku 1960 na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Teraz, i dopóki listopadowe wybory nie położą temu kresu, był prezydentem kraju obejmującego sto osiem- dziesiąt milionów ludzi — i około sześćdziesiąt milio- nów Marsjan. Teraz — czyli wieczorem jednego z pierwszych dni maja, sześć tygodni po Nadejściu Marsjan — siedział sam w swoim owalnym gabinecie i rozmyślał. Absolutnie sam; nie było nawet Marsjanina. Taka samotność się zdarzała. Kiedy był sam lub wyłącznie ze swoją sekretarką, miał nie gorszą szansę na święty spokój niż inni. Prezydentów i dyktatorów Marsjanie nie odwiedzali częściej niż księgowych i opiekunki do dzieci. Nie mieli szacunku dla osobistości; nie mieli szacunku dla niczego. I właśnie teraz, przynajmniej na razie, był sam. Dzienna norma pracy — wykonana, ale ciężko się ruszyć. Albo brak już sił