Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wiatr stał się bardziej porywisty; poczuła zapach morza. Uniosła twarz ku wiatrowi, zapominając o lekcjach. Pieśń matki przycichła. Jo-Beth już nie wyczuwała dotyku matczynej dłoni. Szła dalej, nie oglądając się za siebie. Naga. ogołocona z trawy ziemia opadała dalej do poziomu morza; wydawało się, że na falach kołyszą się niezliczone łodzie, a na ich dziobach i masztach płoną świece. Nagle grunt urwał jej się pod stopami. Nawet spadając, Jo-Beth nie czuła strachu, tylko pewność, że matka pozostała gdzieś w tyle. Tommy-Ray znalazł się w Topanga o świcie lub o zmierzchu tego nie był pewien. Chociaż słońce znikło już z nieba, nie był sam. Słyszał śmiechy dziewcząt w półmroku, ich szepty pełne podniecenia. Nagimi stopami czuł, jak gorący był piasek, na którym przed chwilą leżały, jak lepki od olejku do opalania. Nie widział fali surfowej, ale wiedział, w którą stronę ma pobiec. Biegł do wody, czując na sobie uważne spojrzenie dziewcząt. Zawsze mu się przyglądały, a on udawał, że tego nie widzi. Czasem, kiedy już sunął na grzbiecie fali, rzucał im olśniewający uśmiech. Potem, wracając na plażę, pozwalał się poderwać jednej z nich. Teraz, widząc fale tuż przed sobą, zrozumiał, że coś tu nie było w porządku. Plaża była posępna, a morze ciemne, a teraz wydało mu się, że fala przyboju niesie bezwładne ciała; i co gorsze, te ciała wydzielają fosforyczny blask. Zwolnił kroku, ale wiedział, że nie może przystanąć i zawrócić. Nie chciał, by ktokolwiek z plażowiczów, a zwłaszcza dziewczęta, myślał, że się boi. Ale bał się, strasznie się bał. W morzu było jakieś radioaktywne paskudztwo. Tamci chłopcy, zatruwszy się, pospadali z desek surfingowych i teraz znosiły je fale, które chcieli ujeździć. Widział ich teraz wyraźnie - skórę pokrywały im srebrzyste i czarne plamy, ich włosy rozkładały się w złociste aureole. Obok unosiły się ciała ich dziewczyn, martwych jak oni, pośród skażonej piany. Tommy-Ray wiedział, że nie ma wyboru: musi iść do nich. Sromotny odwrót na plażę był gorszy niż strach umierania. Wszyscy przejdą do legendy - on i ci martwi sportowcy, znoszeni przez jedną falę. Zebrał całą odwagę i wstąpił w morze, które nagle stało się bardzo głębokie, zupełnie jakby plaża znienacka zapadła mu się pod stopami. Trucizna zaczęła natychmiast wdzierać się w jego organizm, widział, jak jego ciało jaśnieje i świeci. Zaczął głęboko oddychać; każdy oddech był boleśniejszy niż poprzedni. Coś musnęło jego bok. Obrócił się, przekonany, że to jakiś topielec, ale ujrzał Jo-Beth. Wymówiła jego imię. Nie znalazł ani słowa odpowiedzi. Tak pragnął ukryć swoje przerażenie, ale nic nie mógł na to poradzić: sikał w morze, zęby mu szczękały. - Pomóż mi, Jo-Beth - powiedział. - Ty jedna możesz mi pomóc. Umieram. Spojrzała mu w twarz; nie mógł się powstrzymać od szczękania zębami. - Jeśli ty umierasz, to znaczy, że umieramy oboje - powiedziała. - Skąd się tu wziąłem? l dlaczego ty tu jesteś? Przecież nie lubisz plaży. - To nie plaża - ujęła go za ramiona; przy tym ruchu podskoczyli jak boje. - To jest Quiddity, Tommy-Ray. Pamiętasz? Jesteśmy po drugiej stronie wyrwy. Ty nas tu wciągnąłeś. Widziała, że to wspomnienie odbiło się na jego twarzy. O mój Boże... Jezu Chryste... Więc pamiętasz? Jezu, tak szczękanie zębów przeszło w szloch, gdy przyciągnął ja do siebie i mocno objął. Nie odpychała go. Cóż jej z mściwości, kiedy oboje są w tak wielkim niebezpieczeństwie. - Cicho - mówiła, nie odrywając jego rozpalonej, zmienionej bólem twarzy od swojego ramienia. - Nie rozpaczaj. Już nic nie możemy zrobić. Nie musiał niczego robić. Quiddity zawładnęło nim i będzie teraz dryfował wraz z prądem bez końca, aż może - kiedyś - dopędzi Jo-Beth i Tommy-Raya. Na razie cieszyło go zatracenie się w tym bezmiarze. Tutaj wszystkie jego strachy - właściwie całe jego życie - wydawały się bez znaczenia. Położył się na plecach i patrzył w niebo. Nie było to, jak początkowo sądził, nocne niebo. Nie było w nim gwiazd, nieruchomych czy spadających. Nie było chmur zakrywających księżyc. Właściwie początkowo wydawało się pozbawione jakichkolwiek cech, ale w miarę jak mijały sekundy - lub minuty czy może godziny - nie wiedział tego, ani o to dbał zrozumiał, że te ledwie dostrzegalne fale barw ciągnęły się na setki mil, przesuwając się po niebie. W porównaniu z tym widowiskiem zorza polarna była niezbyt efektownym zjawiskiem. Co jakiś czas Howiemu wydawało się, że dostrzega tam kształty sunące w górę i w dół, jak ławice półmilowych rai, żerujących w stratosferze. Miał nadzieję, że zejdą trochę niżej, by mógł im się lepiej przyjrzeć, ale być może - rozmyślał leniwie - nie można ich widzieć wyraźniej. Nie wszystko można zobaczyć. Niektóre zjawiska umykały wzrokowi, dotykowi, analizie. Na przykład - wszystko, co czuł wobec Jo-Beth. Było to dokładnie tak dziwne i nieuchwytne jak barwy nad jego głową czy igrające w nich kształty. Dostrzec je było można tyleż dzięki uczuciu, co siatkówce oka. Tym szóstym zmysłem było współodczuwanie. Zadowolony ze swego losu, łagodnie pluskał się w eterze, próbując sił w pływaniu. Podstawowe układy pływackie nieźle mu wychodziły, ale nie majcie żadnego punktu odniesienia, nie mógł stwierdzić, jak daleko odpłynął. Światła, unoszące się w morzu dookoła niego - zapewne współtowarzysze podróży, tyle że, w przeciwieństwie do Howie'ego, pozbawieni określonych kształtów - były zbyt niewyraźne, by mogły wyznaczać kierunek. Może były to istoty pogrążone w marzeniach? Noworodki, kochankowie i konający, może wszyscy oni wędrowali podczas snu przez wody Quiddity, by ich kołysało i koiło, by spokój niósł ich jak fala w stronę burzy, która zbudzi ich ze snu? W stronę życia, które przeżyją lub utracą. W stronę miłości - pełni obaw, że po tej cudownej chwili olśnienia miłość straci smak lub odejdzie