Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- No, chyba nie wojsko - zaprzeczył Makoto. - Chłopska hałastra! Jak zamierzasz z nimi postąpić? - O czym ty mówisz? - Chłopom nie wolno zabijać wojowników. Każdy na twoim miejscu okrutnie by ich ukarał. Zostaliby ukrzyżowani, usmażeni w oleju, żywcem obdarci ze skóry. - Tak się stanie, jeśli Otori ich dopadną - mruknął Kahei. - Walczyli w moim imieniu - powiedziałem. W cichości ducha uważałem, że wojownicy zasłużyli na swój haniebny koniec, żałowałem tylko, że sam wszystkich nie pozabijałem. - Nie zamierzam nikogo karać, bardziej mnie obchodzi, jak ich ochronić. - Uważaj, uwolniłeś potwora - rzekł Makoto. - Miejmy nadzieję, że zdołasz nad nim zapanować. Przeor uśmiechnął się do czarki z winem. Wcześniej wiele rozmawiał ze mną o sprawiedliwości, ponadto przez całą zimę uczył mnie zasad strategii i tylekroć słuchał mych koncepcji zdobycia Yamagaty, że doskonale wiedział, jaki jest mój stosunek do chłopów. - Otori chcą mnie sprowokować - powiedziałem do niego, jak przedtem do Kaede. - Tak, ale musisz oprzeć się pokusie - odparł. - To naturalne, że przede wszystkim pragniesz się zemścić, ale nawet gdybyś ich zwyciężył w pierwszym starciu, po prostu wycofaliby się do Hagi. Długotrwałe oblężenie byłoby katastrofą. Miasto jest praktycznie nie do zdobycia, a w dodatku prędzej czy później miałbyś do czynienia z siłami Araiego na tyłach. Arai Daiichi z Kumamoto był dowódcą, który wykorzystał upadek klanu Tohan, by przejąć panowanie nad Trzema Krainami. Już w zeszłym roku wzbudziłem jego gniew, kiedy 25 odszedłem do Plemienia, a moje niedawne małżeństwo z Kaede z pewnością jeszcze bardziej go rozwścieczyło. Dowodził ogromną armią, nie chciałem więc z nim się mierzyć, dopóki nie zgromadzę własnych wojsk. - A zatem, zgodnie z planem, musimy najpierw udać się do Maruyamy. Ale jeśli zostawię świątynię bez obrony, Otori ukarzą i was, i okoliczną ludność. - Możemy dać wielu ludziom schronienie w obrębie murów - odrzekł przeor. - Mamy dość zapasów i broni, by powstrzymać atak Otorich. Ale osobiście nie przypuszczam, by do tego doszło. Arai i jego sojusznicy nie oddadzą Yamagaty bez walki, ponadto wielu członków klanu Otori nie zechce narazić na zniszczenie świątyni, która jest dla nich miejscem kultu. A poza tym myślę, że będą zbyt zajęci pościgiem za tobą. - Urwał na chwilę, po czym podjął: - Nie można toczyć wojny, nie będąc gotowym do poświęcenia. W bitwach, które stoczysz, zginie wielu ludzi, a jeśli przegrasz, wielu z nich, z tobą włącznie, zostanie skazanych na śmierć, często niezwykle bolesną. Otori nie uznają twojej adopcji i nie mają pojęcia o twoim pochodzeniu; z ich punktu widzenia jesteś przybłędą, kimś z niższej klasy. Nie wolno powstrzymywać się od działania tylko dlatego, że ktoś umrze - nawet twoi rolnicy o tym wiedzą. Dzisiaj zginęło siedmiu z nich, ale pozostali nie rozpaczają, przeciwnie, świętują swe zwycięstwo nad ludźmi, którzy cię obrazili. - Wiem o tym - powiedziałem, zerkając na Makoto. Miał zaciśnięte wargi i nic po sobie nie okazywał, lecz wyraźnie czułem jego dezaprobatę. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę ze swych słabości jako dowódcy. Obawiałem się, że Makoto i Kahei, obaj wychowani na wojowników, zaczną mną gardzić. - Popieramy cię z własnej woli - ciągnął Matsuda - ze względu na twoją lojalność wobec Shigeru oraz dlatego, że naszym zdaniem walczysz w słusznej sprawie. Pokornie schyliwszy głowę, przyjąłem reprymendę i przysiągłem sobie, że nigdy więcej nie dam przeorowi powodu, by przemawiał do mnie w tym duchu. - Pojutrze wyruszamy do Maruyamy. - Pójdzie z tobą Makoto - zarządził przeor. - Jak wiesz, uznaje twoją sprawę za swoją. Makoto przytaknął skinieniem głowy, a jego wargi wygięły się nieznacznie. Później tego wieczora, w połowie godziny Szczura, kiedy właśnie kładłem się obok Kaede, usłyszałem na zewnątrz głosy. Po chwili Manami zawołała cicho, że jakiś mnich przyniósł wiadomość z wartowni. - Wzięliśmy jeńca - oznajmił posłaniec, gdy wyszedłem z nim pomówić. - Został zauważony, kiedy czaił się w krzakach za bramą. Straże go pochwyciły i z miejsca by go zabiły, gdyby nie to, że wykrzyczał twoje imię. Mówi, że jest twoim człowiekiem. - Porozmawiam z nim - postanowiłem, biorąc Jato. Podejrzewałem, że to niedotykalny Jo- An, ten sam, który zobaczył mnie w Yamagacie, gdy wyzwoliłem jego brata i innych Ukrytych, pozwalając im odejść w śmierć. To on nadał mi imię Anioł z Yamagaty, a kilka miesięcy później ocalił mi życie podczas desperackiej zimowej ucieczki do Terayamy. Powiedziałem mu wówczas, że wiosną po niego poślę, i kazałem czekać na moje wezwanie, jednakże często zachowywał się nieobliczalnie, zazwyczaj w odpowiedzi na głos tego, którego nazywał Tajemnym Bogiem. Noc była ciepła i łagodna, zapowiedź wilgotnych dni lata wisiała już w powietrzu. Wśród cedrów pohukiwała sowa. Jo-An leżał przy bramie niedbale związany, z podkurczonymi nogami i rękami skrępowanymi na plecach. Twarz miał umazaną błotem i krwią, włosy zmierzwione. Jego usta poruszały się nieznacznie, jakby bezgłośnie się modlił. Nieopodal dwóch mnichów przyglądało mu się z grymasem niesmaku na twarzach. Kiedy zawołałem go po imieniu, otworzył oczy. Zalśniła w nich ulga. Próbował się podnieść do klęczącej pozycji, lecz nie mogąc się podeprzeć, padł twarzą na ziemię. - Rozwiążcie go - powiedziałem. - To wyrzutek - odrzekł jeden z mnichów. - Nie powinniśmy go dotykać. - A kto go związał? - Nie zdawaliśmy sobie sprawy - rzekł drugi. - Później się oczyścicie. Ten człowiek ocalił mi życie.Rozwiążcie go. Niechętnie podeszli do Jo-Ana i rozluźnili krępujące go więzy. Podczołgał się do mych stóp, po czym przywarł do ziemi. - Usiądź, Jo-An - powiedziałem. - Co tu robisz? Mówiłem, żebyś przyszedł, dopiero gdy po ciebie poślę. Masz szczęście, że żyjesz; zjawiłeś się bez uprzedzenia i bez pozwolenia. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, byłem uciekinierem równie obszarpanym jak on, głodnym i umierającym ze zmęczenia