Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Pani Lacey? Jestem Jim Barron, posterunkowy w Puma Point. A to pan Evans z Los Angeles. Zdaje się, że już go pani poznała. Czy możemy na chwilkę? Kobieta patrzyła na niego. Twarz miała tak całkowicie pogrążoną w cieniu, że nie można było dostrzec jej wyrazu. Potem lekko obróciła głowę i spojrzała na mnie. - Tak, proszę - powiedziała bezbarwnym głosem. Weszliśmy. Kobieta zamknęła drzwi. Wielki szpakowaty mężczyzna postawił psa na podłogę i wstał z fotela. Pies rzucił się na oślep, wspiął na wysokość brzucha szeryfa, zrobił fikołka i wylądował na podłodze. - Ależ to naprawdę uroczy piesek - stwierdził Barron, wciskając koszulę w spodnie. Szpakowaty mężczyzna uśmiechał się miło. Powiedział "dobry wieczór", a jego białe, mocne zęby lśniły przyjaźnie. Pani Lacey nadal miała na sobie dwurzędowy czerwony żakiet i szare spodnie. Ale jej twarz jakby się postarzała. Wzrok wbiła w ziemię. - To pan Frank Luders z Woodland Club. Pan Bannon i - przerwała i wpatrzyła się w jakiś punkt nad moim lewym ramieniem - nie dosłyszałam nazwiska drugiego pana. - Evans - podpowiedział szeryf, nie spojrzawszy na mnie. - A ja nazywam się Barron, nie Bannon. Skinął głową Ludersowi. Ja też. Luders uśmiechnął się do nas. Był wysoki, dobrze zbudowany, zadbany i pogodny. Zdawał się nie mieć trosk. Wielki, serdeczny Frank Luders, równy chłop. - Znam Freda Laceya od lat - zaczął. - Wpadłem go odwiedzić. Ale Freda nie ma w domu, więc czekam, aż przyjaciel przyjedzie po mnie samochodem. - Miło mi pana poznać, panie Luders - powiedział szeryf. - Słyszałem, że kupił pan udział w klubie. Nie miałem dotąd przyjemności zetknąć się z panem. Kobieta siadła ostrożnie na brzeżku krzesła. I ja usiadłem. Suczka, Jasna, wskoczyła mi na kolana, umyła dokładnie moje prawe ucho i zwinnie zsunęła się pod krzesło. Leżała tam, głośno dysząc i waląc o podłogę puszystym ogonem. W pokoju przez chwilę panowała cisza. Zza okien od strony jeziora dobiegł stłumiony warkot. Pochwyciwszy go, szeryf nastawił uszu, ale ani na jotę nie zmienił wyrazu twarzy. - Obecny tu pan Evans - oznajmił - zjawił się u mnie i opowiedział osobliwą historię. Mam nadzieję, że możemy o tym pomówić, widzę, że pan Luders jest przyjacielem domu. Zerknął na panią Lacey i czekał. Z wolna podniosła wzrok, nie na tyle jednak, żeby mu spojrzeć w oczy. Przełknęła parę razy ślinę i skinęła głową. Dłonią wodziła po oparciu fotela, tam i sam, tam i sam. Luders wciąż się uśmiechał. - Wolałbym, żeby pan Lacey był tu z nami - rzekł szeryf. - Myśli pani, że powinien wrócić lada chwila? Kobieta znów skinęła głową. - Mam nadzieję - powiedziała słabym głosem. - Wyszedł wczesnym popołudniem. Nie wiem, gdzie się podziewa. Nie przypuszczam, żeby pojechał gdzieś dalej, nie mówiąc mi o tym, ale upłynęło już tyle czasu... MOże coś mu wypadło. - Na to wygląda - zgodził się szeryf. - Wygląda też na to, że pan Lacey napisał list do pana Evansa, prosząc go o rychły przyjazd. Pan Evans jest detektywem z Los Angeles. Kobieta poruszyła się, zaniepokojona. - Detektywem? - szepnęŁa. - Ale po co Fred miałby to robić? - rzucił Luders z promiennym uśmiechem. - Z powodu jakichś pieniędzy schowanych w bucie - wyjaśnił szeryf. Luders uniósł brwi i spojrzał na panią Lacey. Kobieta zacisnęła wargi. - Ale myśmy je odzyskali, panie Bannon - powiedziała po chwili. - Fred sobie zażartował. Wygrał trochę na wyścigach i schował w moim bucie. Chciał mi zrobić niespodziankę. Oddałam but do naprawy z tymi pieniędzmi, ale kiedy poszliśmy do szewca, były na miejscu. - Nazywam się Barron, nie Bannon - przypomniał szeryf. - Więc odzyskała pani swoje pieniądze nietknięte, pani Lacey? - Tak... oczywiście. Rzecz jasna, z początku myśleliśmy, że ponieważ to było w hotelu i pokojówka odnosiła buty... zaraz, o czym to myśmy myśleli, nie pamiętam, ale to był głupi pomysł chować pieniądze do buta, no, w każdym razie odzyskaliśmy forsę, co do centa. - Czy to były te same pieniądze? - spytałem, bo wpadło mi do głowy coś, czym wcale nie byłem zachwycony. Pani Lacey nie patrzyła w moją stronę. - Tak, oczywiście. Dlaczego miałyby być inne? - Pan Evans nieco inaczej przedstawiał mi tę sprawę - stwierdził spokojnie szeryf, splatając ręce na brzuchu. - Zdaje się, że gdy opowiadała pani o tym panu Evansowi, pewien drobny szczegół wyglądał inaczej. Luders pochylił się nagle do przodu, ale uśmiech nie zgasł na jego wargach. Ja nawet nie drgnąłem. Kobieta uczyniła nieokreślony gest, jej dłoń nadal wędrowała po oparciu. - Co ja... opowiadałam... co ja opowiadałam panu Evansowi? Szeryf bardzo powoli skierował głowę w moją stronę i popatrzył mi surowo w oczy. Potem znów ją odwrócił. Jedna jego dłoń poklepywała drugą na brzuchu. - Jeśli dobrze zrozumiałem, pan Evans był tu już raz dziś wieczorem i pani mu o tym opowiadała, pani Lacey. O zamienionych pieniądzach. - Zamienionych? - powtórzyła dziwnie głuchym głosem. - Pan Evans powiedział panu, że był tu już dziś wieczór? Ależ ja... widzę pana Evansa po raz pierwszy w życiu. Nie zaszczyciłem jej spojrzeniem. Interesował mnie Luders. Wpatrywałem się w niego. Byłem jak automat do gry po wrzuceniu monety. Luders zachichotał i przytknął zapałkę do cygara. Szeryf przymknął oczy. Miał zatroskany wyraz twarzy. Suczka wyszła spod mojego krzesła i stanęła pośRodku pokoju, spoglądając na Ludersa. Następnie przeniosła się w kąt i wślizgnęła pod frędzle kapy. Sapała przez chwilę, potem ucichła. - Taś, taś, głupi Jasiu - powiedział szeryf do siebie. - Ja naprawdę nie mam kwalifikacji do prowadzenia tego rodzaju spraw. Brak mi doświadczenia. U nas nie trafia się szybka robota, jak ta tutaj. W górach panuje spokój