Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Do instrumentu ktoś przywiązał pożółkłą karteczkę z nagryzmolonym numerem 431. Popatrzył na półki za ladą. Zauważył różową muszlę - też miała numer. Zwilżył językiem wargi i wyciągnął rękę... - Jeśli zatrąbisz, to lepiej, żebyś miał pod ręką dziewicę na ofiarę, a także wielki kocioł owoców drzewa chlebowego i żółwiego mięsa - uprzedziła go staruszka. Obok leżała trąba. Była zdumiewająco czysta i błyszcząca. - A to? - zapytał Buog. - Pewnie kiedy dmuchnę, świat się skończy i niebo runie na ziemię, co? - Zabawne, że to mówisz - mruknęła kobieta. Buog opuścił rękę. Nagle coś innego zwróciło jego uwagę. - Wielkie nieba! - zawołał. - Wciąż tu jest? Zupełnie zapomniałem. - Co to? - zapytał Klif i spojrzał tam, gdzie wskazywał krasnolud. -To? - Mamy trochę pieniędzy. Czemu nie? - Owszem. Może pomóc. Ale pamiętasz, co mówił Buddy: nie znajdziemy... - To wielkie miasto. Jeśli nie znajdziesz czegoś w Ankh-Morpork, nie znajdziesz nigdzie. Buog podniósł pół pałeczki perkusyjnej i spojrzał w zadumie na gong, na wpół przysypany stojakami na nuty. - Nie próbowałabym - rzekła staruszka. -Jeżeli nie chcesz, żeby z ziemi wyskoczyło siedemset siedemdziesiąt siedem szkieletów wojowników. Buog wskazał palcem. - Weźmiemy to. - Dwa dolary. - Zaraz, dlaczego w ogóle mamy płacić? Przecież nie należy do pani... - Płać - przerwał mu Klif. - Żadnych negocjacji. Buog niechętnie podał pieniądze, zabrał worek, który wręczyła mu staruszka, i wymaszerował ze sklepu. - Ma pani tu zadziwiający towar - stwierdził Klif, przyglądając się gongowi. Kobieta wzruszyła ramionami. - Mój kolega jest trochę zdenerwowany, bo wziął panią za właścicielkę jednego z tych tajemniczych sklepów, o jakich opowiadają bajki - ciągnął Klif. - Wie pani, tych co to dziś są, a jutro znikają bez śladu. I szukał pani po drugiej stronie ulicy, cha, cha! - Moim zdaniem to głupie - odparła staruszka tonem zniechęcającym do jakichkolwiek dalszych przejawów niestosownej serdeczności. Klif raz jeszcze spojrzał na gong, wzruszył ramionami i podążył za Buogiem. Kobieta odczekała, aż ich kroki ucichną we mgle. Potem otworzyła drzwi i rozejrzała się po ulicy. Najwyraźniej usatysfakcjonowana dostatkiem pustki, wróciła za ladę i sięgnęła po ukrytą pod blatem tajemniczą dźwignię. Oczy na moment rozbłysły jej zielenią. - Niedługo własną głowę zapomnę - mruknęła i szarpnęła. Sklep zniknął. Po chwili zmaterializował się na nowo po przeciwnej stronie ulicy. *** Buddy leżał nieruchomo i wpatrywał się w sufit. Jak smakowało jedzenie? Trudno było sobie przypomnieć. Jadł jakieś posiłki przez ostatnie kilka dni, musiał przecież coś jeść, ale zupełnie nie pamiętał smaku. W ogóle mało co pamiętał oprócz tego, że grał. Buoga i pozostałych słyszał, jakby mówili zza grubej kotary. Asfalt gdzieś sobie poszedł. Buddy zsunął się z twardego posłania i poczłapał do okna. Mroki Ankh-Morpork były ledwie widoczne w szarym, byle jakim świetle przedświtu. Przez otwarte okno dmuchał wietrzyk. Kiedy się odwrócił, na środku pokoju stała młoda kobieta. Przytknęła palec do warg. - Nie próbuj wołać tego małego trolla - powiedziała. -Jest na dole i je kolację. Zresztą i tak by mnie nie zobaczył. -Jesteś moją muzą? Susan zmarszczyła czoło. - Chyba wiem, o co ci chodzi. Widziałam obrazki. Było ich osiem, a prowadziła je... ta... Cantaloupe. Podobno chronią ludzi. Efebianie wierzą, że zsyłają natchnienie muzykom i malarzom, ale one oczywiście nie ist... - Przerwała i poprawiła się zgodnie z logiką: - W każdym razie nigdy ich nie spotkałam. Mam na imię Susan. Przyszłam tu, gdyż... Ucichła. - Cantaloupe? - zdziwił się Buddy. -Jestem prawie pewien, że to nie była Cantaloupe. - Wszystko jedno. -Jak się tu dostałaś? -Ja... słuchaj, lepiej usiądź. Dobrze. No więc... wiesz, że pewne rzeczy... jak te muzy, o których mówiłeś... ludzie wierzą, że pewne zjawiska są reprezentowane przez ludzi? Wyraz chwilowego zrozumienia zmienił rysy zdumionej twarzy Buddy'ego. - Tak jak Wiedźmikołaj reprezentuje ducha zimowego festiwalu? - Właśnie. I ja... tak jakby pracuję w tym interesie. Nie jest specjalnie ważne, co konkretnie robię. - To znaczy, że nie jesteś człowiekiem? - Ależ jestem. Tylko że... wykonuję obowiązki. Jeśli wolisz myśleć o mnie jako o muzie, to chyba będzie w porządku. Przyszłam, żeby cię ostrzec. - Muza od muzyki wykrokowej? - Niezupełnie, ale posłuchaj... Czekaj, dobrze się czujesz? - Nie wiem. - Wyglądasz tak jakoś wyblakłe. Posłuchaj mnie:'ta muzyka jest niebezpieczna... Buddy wzruszył ramionami. - Wiem, o co ci chodzi. O Gildię Muzykantów. Pan Dibbler powiedział, żeby się nimi nie przejmować. Wyjeżdżamy z miasta na... Susan tupnęła i chwyciła gitarę. - O to mi chodzi! Struny zadrżały i jęknęły pod jej dłonią. - Nie dotykaj jej! - Ona cię opętała - oświadczyła Susan, rzucając gitarę na łóżko. Buddy pochwycił ją i zagrał akord. - Wiem, co chcesz powiedzieć! - zawołał. - Wszyscy to mówią. Tamci dwaj uważają, że ona jest zła! Ale to nieprawda! - Może nie jest zła, ale nie jest właściwa. Nie tutaj i nie teraz. - Możliwe, ale radzę z nią sobie. - Nie możesz sobie z nią poradzić. To ona radzi sobie z tobą. - A w ogóle to kim ty jesteś, żeby się rządzić? Nie muszę przyjmować pouczeń od Wróżki Zębuszki! - Słuchaj, przecież ona cię zabije! Jestem tego pewna! - Więc powinienem przestać grać, tak? Susan zawahała się. - Nie, właściwie nie. Bo wtedy... - A niby czemu mam słuchać tajemniczych okultystycznych kobiet? Ty prawdopodobnie w ogóle nie istniejesz! I możesz sobie lecieć z powrotem do swojego zaczarowanego zamku! Jasne? Susan na moment odjęło mowę. Pogodziła się już z nieodwracalną tępotą większej części ludzkości, zwłaszcza tej połowy, która chodzi twardo i goli się rankiem, ale poczuła się też urażona. Nikt jeszcze nigdy nie rozmawiał w ten sposób ze Śmiercią. A jeśli nawet, to krótko. - No dobrze. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. - Ale spotkamy się znowu i... i wtedy ci się to nie spodoba. Ponieważ, powiem ci szczerze, tak się składa, że jestem... Jej twarz zmieniła się nagle