Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Pasma jej gładkich włosów wymknęły mu się spod policzka. Pozostał bezduszny chłód nie dotkniętej dotychczas skórą poduszki. — Powiedz mi coś — poprosiła szeptem. — Dobrze... — No, powiedz... — Powiedziałem. — Co? — Że jest dobrze... Roześmiała się cicho. Olo nie obrócił twarzy w jej stronę. W mglistym półmroku widział swój hełm leżący obok tapczanu. Migotliwe światło pożarów było księżycem ich spotkania. — Czemu się śmiejesz? — oparta na łokciu po- chyliła się nisko nad jego twarzą. — Hełm i twój drewniak obok siebie... — Głupi... — wzruszyła pobłażliwie ramionami. Nie okazywała mu, jak lubiła to jego zamyślone, dzie- cinne zdumienie wobec wszystkiego, co niosło ich spotkanie. Po co miał wiedzieć, że tak jak jego zdu- miewa, ją cieszy wszystko. — Daj mi wody — poprosił. 103 Uśmiechnęła się odwracając głowę, by tego nie widział. Zsunęła nogi na podłogę, przez sekundę wa- hała się, czy nie włożyć pantofli, ale zrobiło się jej jakoś żal drewniaka śpiącego w jego hełmie. „I bez obcasów jestem zgrabna." Wzięła ze stolika szklankę. Jak marmurowy, jasny posążek przemknęła naga do łazienki. Rozgarnęła dłonią powierzchnię wody nagromadzo- nej w wannie, szorstką .'niemal od wapna i kurzu, i zanurzyła szklankę. Odlała połowę. Współczuła biedakowi — za pół godziny poprosi ją znowu. Pił to świństwo, byle móc spojrzeć na nią przemykającą w ramie rozjaśnionego pożarami nieba za oknem. — Jak elegancko... — podziękował zdejmując szklankę ze spodeczka. — Byłam kelnerką — błysnęła zębami, przykucając w nogach posłania. Siedząc po dziecinnemu na pię- tach przeciągała się długo. ,,Patrz, za te pół szklanki..." — pomyślała. Przyjęła jego wstydliwe łakomstwo jakoś inaczej niż normalne „wymagania", do których umiała się stosować. Śmieszyło ją i roz- czulało zarazem. Najpiękniejsza była jego zazdrość, nie wyrażona ani jednym słowem. Wystarczyło, że widziała, jak patrzył na jej żarty z rannym, którego odprowadzała do szpitala, uwieszonego na swoim ramieniu. — Chodź tu — poprosił teraz cicho. Układała się łagodnie we wklęsłości jego ramienia. — Schudłeś — zmartwiła się naraz, szturchając pal- cem w uwierający ją obojczyk. — A ty nie... — zdumiał się i zaraz czegoś za- wstydził. • • — Powiedziałeś, że jest dobrze? — Aha. — No, to powiedz jeszcze. — Co? — To samo. • ' — Dobrze. — Po chwili: — Kryska... —Co? — Powiedz mi coś osobie... — A co? — Co chcesz. Może, jak byłaś mała... — pośpieszył 104 odgradzając się od podejrzeń, że wymaga „spo- wiedzi". . — Co tam mówić, już nie jestem. Nie lubię mówić o przeszłości. Opowiem ci, jak będzie potem... no, później, jak to wszystko się skończy — krótkim* gestem ogarnęła jasną noc za oknem. — Będziesz... Kim ty będziesz? — zatroskała się nagle. — Poległym — odpowiedział z humorem i pochylił się nad nią. — Mowny to nie jesteś —pociągnęła go za ucho. — Byłem. Z innymi... Pomyślała, że mówi o kobietach, i ucięło ją jego lekceważenie. „Źle ze mną. Zanadto mnie bawi ten szczeniak" — pomyślała głęboko dotknięta. — Z kolegami, znaczy — uzupełnił cicho, jakby czytał jej myśli. „Delikatny, cholera, jak dziewczyna" — usiłowała trywialnością myśli zabić ogarniającą ją znowu po- korną czułość. „Nie umiem jej nic powiedzieć. Czemu? A może my w ogóle tacy jesteśmy? Niemowy — zżymał się teraz — bo przecież to, że «z kolegami», też nie- prawda. Jak zginął Antek — nie wiadomo czemu wspomniał pierwszego poległego z ich grupy — za całe przemówienie nad grobem starczyło Zygmunta: «Dusza był chłop», i Kolumba: «Nikt już nie popruje dziewięćdziesiątką po Marszałkowskiej...» Tak. A już taka mowa, co to pasuje do tanga, całkiem nas się nie trzyma — medytował gładząc ją w milczeniu po włosach. — Bośmy się nawet tang nie nasłuchali, chyba jako zielone szczyle, przez szybę..."— uśmiech- nął się do jakiegoś wspomnienia. — Co? — zapytała z łagodną natarczywością, za- zdrosna o jego zamyślenie. Ujrzał nagle jej profil: wyraźny, wypukły na tle nieba białego jak blacha. — Reflektory — mruknął. Za oknem ogromne snopy światła rosły ku górze. Jakby pobladłe naraz pożary wyciągnęły długie, delikatne i mocne ramiona ku stropowi niebios chcąc je przyciągnąć do bolesnej ziemi. Powstańcza noc zaczynała unosić się w jakiś pulsu- jący nową grą przestwór. — Lecą — szepnął naraz Olo i usiadł na tapczanie. Zsunięta z jego ramienia głowa Kryski została, jak 105 martwa, na poduszce. — Lecą— powtórzył półgło- sem. Wpatrzony w okno, stopami po omacku szukał bu- tów. Skądś, od gwiazd, popłynęła już majestatyczna muzyka motorów