Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Staszki w domu nie było, poszła przed dwoma dniami do szpitala. Mieszkaniem i Bogusiem opiekowała się jej wezwana z Lublina matka, Czajkowska. Piotr znał ją z okresu, gdy mieszkał tutaj przed ożenkiem z Sylwią; zetknęli się wtedy dwa czy trzy razy. Sylwia zobaczyła matkę Staszki po raz pierwszy. - Dlaczego tak nagle do szpitala? - spytał Piotr. - Byłem tu w marcu, na nic się nie skarżyła. - A czy Staszka skarżyła się kiedy na co? - odpowiedziała Czajkowska. - Nawet przede mną ukrywała. - Co takiego? - Żołądek. Wrzód czy coś. Dopiero teraz się wydało, że od dawna miała bóle. Musiało się widać zaostrzyć, bo doktorka pognała ją ekspresowo do szpitala. Nawet miejsce się od razu znalazło. - I jakie jest rozpoznanie? - Powiedzieli jej, że pewnie wrzód. Mają zbadać i w razie czego wyciąć ten kawałek żołądka. Mój kuzyn miał to samo, ale nie tak młodo. Rzecz wyglądała poważnie, lekarka nie histeryzowałaby chyba. Ale od Czajkowskiej więcej się dowiedzieć nie mogli. - Może pójdziemy do szpitala? - zaproponowała Sylwia Piotrowi. Piotr zwrócił się do Czajkowskiej: - Kiedy tam wizyty? - Dziś od trzeciej do piątej. Wybieram się z Bogusiem, ale jeśli państwo też chcecie, to idźcie pierwsi, o trzeciej. - Możemy przecież pójść razem. - Tyle osób naraz do jednej chorej nie wpuszczą. Jest tam taka wywieszka, tylko dwie równocześnie, bo miejsca na salach mało. Przyszedł z dworu syn Staszki, więc nie mówili już o jej chorobie. Boguś miał dziesięć lat i swe poważne sprawy w szkole, w które natychmiast gości wprowadził. Staszka, odchodząc do szpitala, powiedziała mu, że to drobiazg, kwestia paru dni, więc żaden niepokój o matkę go nie drążył. Tak było bez wątpienia lepiej. Czajkowska nie była przygotowana na podjęcie nieoczekiwanych gości obiadem, lecz za nic nie chciała pozwolić, by szli do restauracji. To by ją jako gospodynię wręcz obraziło. Skończyło się na tym, że zjedli późne drugie śniadanie, na które domowe zasoby wystarczyły. Potem Sylwia i Piotr poszli do szpitala. Zapowiedzieli, że przed czwartą skończą wizytę u Staszki, by zwolnić miejsce dla Czajkowskiej i Bogusia. - To mi wygląda podejrzanie - powiedziała Sylwia po drodze. - Co? - Ten pośpiech z zabraniem jej do szpitala. Mamy to samo nazwisko, może dałoby się czegoś dowiedzieć. - Niedziela, popołudnie, nie będzie pewnie u kogo. - Jakiś lekarz musi być, jej dokumentacja też. Postanowili podjąć tę próbę zaraz na początku, przed pójściem do Staszki. Lekarza prowadzącego ją, jak słusznie przewidywał Piotr, nie było. Ten, który miał akurat dyżur, nie kwapił się do informowania o nie swojej chorej, w końcu jednak uległ wobec argumentu, że przyjechali specjalnie z Warszawy. Zajrzał do dokumentacji Staszki. - No tak - powiedział po chwili. - To choroba wrzodowa, ale ostatnie objawy nie wykluczają także raka. Jest decyzja operowania, wtedy się okaże. Nie muszę chyba państwu tłumaczyć, że chora nie powinna o tym wiedzieć. Z nią się mówi tylko o wrzodzie. - Oczywiście... Dziękujemy panu. Wiadomość, chociaż była tylko domysłem, nie dającą się wykluczyć ewentualnością, uderzała po głowie. Sylwia i Piotr stali długą chwilę na korytarzu, by się uspokoić i nie pozwolić Staszce poznać, że wiedzą więcej niż ona. Ich wizyta zaskoczyła i ucieszyła Staszkę. Spodziewała się naturalnie odwiedzin, ale tylko matki i Bogusia. Nie leżała, była na nogach, poruszała się sprawnie