Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

„Prosta formalność”, zapewnił mnie sekretarz z takim wyrazem twarzy, jak gdyby brał głęboki udział we wszystkich moich strapieniach. Jakiś młodzik w kapeluszu naciśniętym na lewą brew, zapewne urzędnik — musieli tam być i urzędnicy w tej spółce, choć dom był cichy, jakby się znajdował w mieście umarłych — zeszedł skądś z góry i poprowadził mnie. Obszarpany był i zaniedbany, rękawy kurtki miał poplamione atramentem, a pod jego brodą, przypominającą czubek starego buta, tkwił wielki, falisty krawat. Na doktora było jeszcze trochę za wcześnie, więc zaproponowałem, żebyśmy się czegoś napili, dzięki czemu mój towarzysz puścił wodze swej wesołości. Gdyśmy już siedzieli przy kieliszkach wermutu, zaczął się unosić nad interesami spółki; od słowa do słowa, wyraziłem mimochodem zdziwienie, że on sam się do Afryki nie wybiera. Ochłódł natychmiast i stał się bardzo opanowany. — „Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do swych uczniów” — powiedział sentencjonalnie i wychylił kieliszek z wielką stanowczością, po czym wstaliśmy z miejsc. Stary doktor wziął mnie za puls, myśląc najwidoczniej zupełnie o czym innym. — „W porządku, może pan jechać” — mruknął i zapytał z pewną skwapliwością, czy bym mu nie pozwolił zmierzyć swej głowy. Odrzekłem: dobrze — nieco tym zaskoczony, a on wyciągnął coś w rodzaju cyrkla i zrobił pomiary z tyłu, z przodu i ze wszystkich stron, notując starannie. Był to nieogolony człowieczek w wytartym kaftanie, podobnym do opończy, i w pantoflach; wyglądał na nieszkodliwego durnia. — „W interesie nauki — rzekł — proszę zawsze tych, którzy tam jadą, aby mi pozwolili zmierzyć swoje czaszki.” — „A gdy wracają, robi pan to samo?” — zapytałem. — „Ach, nigdy się już z nimi nie stykam — zauważył. — a przy tym, widzi pan, zmiany zachodzą wewnątrz. — Uśmiechnął się, jak po wypowiedzeniu przyjemnego żartu. — Więc pan tam jedzie. Świetnie. To bardzo zajmujące. — Spojrzał na mnie badawczo i znów coś zanotował. — Czy nie było kiedy w pańskiej rodzinie wypadku obłąkania?” — zapytał rzeczowym tonem. Zaczynało mnie to mocno drażnić. — „Pan pyta o to również w interesie nauki?” — „Byłoby rzeczą zajmującą — odrzekł, nie zwracając uwagi na moje rozdrażnienie — gdyby można dla celów naukowych śledzić tam na miejscu zmiany psychiczne zachodzące w jednostkach, ale…” — „Czy pan jest psychiatrą?” — przerwałem. — „Każdy lekarz powinien być trochę psychiatrą — odparł z niewzruszonym spokojem oryginał. — Mam pewną teoryjkę, do której udowodnienia wy, panowie, udający się tam, musicie mi pomóc. To jest mój udział w korzyściach, jakie kraj mój powinien osiągnąć z posiadania tej wspaniałej kolonii. Bogactwa zostawiam innym. Proszę mi wybaczyć te pytania, ale pan jest pierwszym Anglikiem, który się dostaje pod moją obserwację…” Pospieszyłem go zapewnić, że nie jestem bynajmniej typowym. — „Gdyby tak było — rzekłem — nie rozmawiałbym z panem w ten sposób.” — „To, co pan mówi, jest dość głębokie i prawdopodobnie błędne — rzekł ze śmiechem. — Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu. Adieu. Jak to się mówi po angielsku, co? Good–bye. Aha! Good–bye. Adieu. Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachowywać spokój… — Podniósł ostrzegawczo palec. — Du calme, du cdlme. Adieu.” Pozostawało mi jeszcze jedno — pożegnać się z moją zacną ciotką. Zastałem ją tryumfującą. Wypiłem filiżankę herbaty — ostatnią filiżankę dobrej herbaty na długi przeciąg czasu — i w pokoju — który wyglądał właśnie tak jak sobie wyobrażamy kobiecy salon, co podziałało na mnie niezmiernie kojąco — ucięliśmy przy kominku długą, spokojną gawędę. W ciągu tych zwierzeń zrozumiałem, że opisano mnie żonie wysokiego dygnitarza — i poza tym Bóg raczy wiedzieć ilu innym osobom — jako istotę wyjątkową i szczególnie obdarzoną, człowieka dla spółki opatrznościowego — którego się często nie spotyka. Miłosierny Boże! A ja miałem objąć komendę na jakimś tam marnym rzecznym parowcu, zaopatrzonym w tandetną gwizdawkę. Okazało się przy tym, że jestem także Działaczem, przez duże „D”. Niby wysłańcem światła, niby apostołem pośledniejszego gatunku. W owych czasach rozpuszczano masę takich bredni w druku i słowie i zacna moja ciotka, żyjąca w pośrodku tej całej blagi, straciła równowagę. Poty rozprawiała o tym, że „trzeba odzwyczaić miliony tych ciemnych ludzi od ich ohydnego życia”, aż wreszcie — daję wam słowo — zrobiło mi się jakoś głupio. Ośmieliłem się nadmienić, że przecież spółka została założona dla zysku. — „Zapominasz o tym, kochany Charlie, że ten, kto pracuje, wart jest wynagrodzenia” — rzekła wesoło. To ciekawe, jak dalece kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny; a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca. Zdarzyłby się pierwszy lepszy — pal go licho — fakt, z którym my, mężczyźni, możemy współżyć zgodnie od chwili stworzenia — i zburzyłby wszystko. Zostałem uściskany, przykazano mi, abym nosił flanelę, abym często pisywał i tak dalej — i pożegnałem się. Na ulicy, nie wiem dlaczego, opanowało mnie dziwne wrażenie, że jestem oszustem. Szczególna rzecz; ja, który przywykłem wyruszać w jakąkolwiek stronę świata w przeciągu dwudziestu czterech godzin, poświęcając temu mniej uwagi niż inni przejściu na drugą stronę ulicy, miałem chwilę — nie powiem wahania, ale ociągania się i lęku wobec tak zwykłej dla mnie sprawy. Najlepiej wam to wytłumaczę, gdy powiem, że przez parę sekund doznałem uczucia, jakbym się wybierał nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi. Wsiadłem na francuski parowiec, który zajeżdżał do wszystkich zakazanych portów, jakie Francuzi mają tam po drodze — o ile się mogłem połapać, jedynie po to, aby wysadzać na ląd żołnierzy i urzędników komory celnej. Przypatrywałem się wybrzeżu