Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Być może jest to inny świat typu ziemskiego, znajdujący się w innej części kosmosu, ale w jakiś sposób dostępny dzięki możliwościom psychicznym. Być może jest to duplikat z antymaterii naszego świata, w którym istniejemy ci sami, jednak odmienni, powiązani ze sobą siłami umykającymi obecnie naszemu rozumieniu. Dr Leon M. Lederman, profesor fizyki na Uniwersytecie Columbia stwierdził: "Ogromna większość fizyków zgadza się całkowicie z kosmologiczną koncepcją dosłownego antyświata gwiazd i planet złożonych z atomów antymaterii, czyli ujemnych jąder otoczonych dodatnimi elektronami. Możemy wysnuć stąd intrygujące przypuszczenie, że światy z antymaterii zamieszkane są przez antyludzi, których antynaukowcy są być może w tej właśnie chwili zafascynowani odkryciem materii". Rozdzial siódmy POST MORTEM Jakakolwiek wzmianka o istnieniu Drugiego Ciała natychmiast rodzi pytanie stawiane od chwili, w której człowiek nauczył się myśleć: Czy żyjemy po śmierci? Czy istnieje życie pozagrobowe? Nasze religie nakazują nam w to wierzyć. Nie wystarcza to jednak sylogistycznemu myślicielowi, który poszukuje niezbitych przesłanek, prowadzących do nieuchronnych wniosków. Wszystko co mogę zrobić, to przekazać możliwie obiektywne relacje na temat subiektywnych doświadczeń. Być może moje przesłanki będą niezbite także i dla was. Pierwszy raz spotkałem dr Richarda Gordona w roku 1942, w Nowym Jorku. Był doktorem medycyny, specjalistą w internie. Zostaliśmy przyjaciółmi, a on stał się naszym lekarzem domowym. Miał za sobą pełną sukcesów, budowaną latami praktykę, oraz posiadał rzadkie, cynicznosarkastyczne poczucie humoru. To chodzący pewnie po ziemi realista, z dużym bagażem doświadczeń. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy liczył już sobie pięćdziesiąt kilka lat, więc nigdy nie znałem go jako człowieka młodego. Był niskim i szczupłym mężczyzną o siwych włosach z tendencją do łysienia. Dr Gordon miał dwa rzucające się w oczy manieryzmy. Zamierzał żyć bardzo długo i dlatego postępował rozsądnie. Chodził wolnymi, ostrożnymi krokami. Właściwiej byłoby powiedzieć, iż przechadzał się z wystudiowaną niedbałością. Spieszył się jedynie wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. Kiedy ktoś przychodził do jego gabinetu, Richard wyglądał przez wewnętrzne drzwi i z napięciem wpatrywał się w przybysza. Nie mówił "hello", nie wyciągał ręki, nie kiwał głową. Po prostu gapił się, jakby chciał powiedzieć: "A temu co do diabła dolega?" Dr Gordon i ja zaprzyjaźniliśmy się. Była to jedna z tych rzeczy, jakie dzieją się bez potrzeby wyjaśniania, bez logicznej przyczyny. Nie mieliśmy wiele wspólnego, poza tym, że życie nasze toczyło się w tym samym momencie historii. Wiosną 1961 roku odwiedziłem dr Gordona w jego gabinecie i zjadłem z nim tam lunch, ugotowany na palniku Bunsena przez jego długoletnią pielęgniarkę. Zauważyłem, że wyglądał na zmęczonego i przepracowanego. Powiedziałem mu to. "Ostatnio nie czuję się zbyt dobrze" odparł i po chwili wpadł w swój zwykły ton. "A co, czy lekarz nie może od czasu do czasu zachorować?" Roześmiałem się i zasugerowałem, aby coś z tym zrobić. Mógłby na przykład odwiedzić swojego lekarza. "Zrobię to" powiedział nieobecny myślami, po czym ponownie przybrał swoją zwykłą pozę: "ale najpierw mam zamiar odwiedzić Europę". Powiedziałem, że brzmi to wspaniale. "Mam już nawet bilety" kontynuował. "Byliśmy tam kilkakrotnie, ale tym razem chcę zobaczyć miejsca, których jeszcze nie widziałem. Czy byłeś kiedykolwiek w Grecji, Turcji, Hiszpanii, Portugalii albo Egipcie?" Odparłem, że nie. "A więc powinieneś" powiedział odsuwając od siebie talerz. "Jedź jeżeli masz taką szansę. Nie powinieneś tracić okazji zobaczenia tych miejsc. Ja nie chcę stracić swojej szansy." Powiedziałem, że zrobię co w mojej mocy. Richard był poważny. "Bob?" Czekałem, co powie."Wiesz, mój stan zaczyna mnie ostatnio niepokoić" powiedział ostrożnie. "Nie podoba mi się to... dlaczego ty i twoja żona nie pojedziecie z nami do Europy?" Odpowiedziałem, że chciałbym ale teraz nie mogę. W tydzień później dr Gordon i jego żona odpłynęli do Hiszpanii. Nie dostałem od nich żadnej wiadomości, więc założyłem, że pewnie opalają się gdzieś nad Morzem Śródziemnym. Sześć tygodni później zatelefonowała do mnie pani Gordon. Okazało się, że doktor w Europie zachorował i musieli skrócić podróż. Wzbraniał się przed leczeniem poza krajem i nalegał na natychmiastowy powrót do domu. Cierpiał na dotkliwe bóle i po powrocie od razu poszedł do szpitala. Nie mogłem odwiedzić go w szpitalu, ale o wszystkim informowany byłem przez jego żonę. Operacja wykazała to, czego się obawiano raka jamy brzusznej, nie nadającego się już do leczenia. Pozostało tylko zapewnić mu maksymalne wygody. Nigdy nie miał opuścić szpitala. Oczywiście za życia. Czy dokładniej, za życia w sensie fizycznym. Otrzymawszy tę wiadomość zrozumiałem, że muszę znaleźć jakiś sposób, aby zobaczyć dr Gordona. Teraz wszystko było już jasne, jak to często dzieje się ze sprawami, na które spoglądamy z perspektywy czasu. Jestem pewien, że wiedział o swoim stanie przynajmniej od ostatniego spotkania w jego gabinecie. Ostatecznie był przecież lekarzem. Mógł zrobić analizy w swoim prywatnym laboratorium. To było przyczyną jego nagłej podróży do Europy. Nie miał zamiaru tracić swej ostatniej szansy. I nie stracił. Potrzeba rozmowy z dr Gordonem była bardzo nagląca. Wcześniej nigdy nie wspominałem mu o moich "szalonych talentach", czy o tym czego doświadczałem. Chyba obawiałem się, że mógłby mnie wyśmiać i odesłać do swojego syna, który był psychiatrą. Teraz jednak to co innego. Natknął się na coś, w czym chyba tylko ja mógłbym mu teraz pomóc. Co prawda nie wiedziałem jak to czego doświadczyłem mogłoby pomóc, byłem jednak głęboko przekonany, że warto spróbować. Wielokrotnie chciałem zobaczyć się z dr Gordonem, ale do pokoju wpuszczano tylko jego żonę. W końcu poprosiłem panią Gordon, aby pomogła mi skontaktować się z mężem. Wyjaśniła, że doktor ma tak silne bóle, iż prawie przez cały czas jest pod wpływem mocnych środków znieczulających. Rzadko jest więc w pełni świadomy. Rozpoznaje ją jedynie wcześnie rano, a i to nie codziennie. Powiedziałem, że mam do przekazania coś bardzo ważnego, ale nie wdawałem się w szczegóły. Nawet mimo smutku wydawała się rozumieć, że chcę mu przekazać coś ważniejszego, niż przyjacielskie słowo otuchy. Jej kobieca intuicja znalazła rozwiązanie. "Dlaczego nie napiszesz do niego listu" zasugerowała. "Zaniosę mu go." Wyraziłem obawę, że nie byłby w stanie go przeczytać. "Jeżeli napiszesz" powiedziała "to odczytam mu go kiedy będzie na tyle przytomny, aby go zrozumieć". Tak też zrobiliśmy. Czytała mój list za każdym razem, kiedy tylko dr Gordon był przytomny