Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Wdrapaliśmy się na szczyt urwiska będącego brzegiem dawno wyschniętej rzeki, kiedy uświadomiłam sobie, że powrót do stacji okaże się zapewne trudniejszy niż przypuszczałam. Moje ciało opierało się każdemu nowemu wysiłkowi, jakiego od niego wymagałam, a dzieci wciąż zostawały z tyłu. Nie miałam sił, żeby je nieść. Oparliśmy się o jakieś skały, żeby odpocząć, ja zaś kolejny raz przebiegłam wzrokiem po niebie i okolicy, szukając śladu życia. - Kildo! Tam ktoś się zbliża! - zawołał Oomark, pokazując nie na niebo, lecz na gąszcz poprzewracanych skał. To nie był szukający nas strażnik. Zbliżała się do nas jakaś postać, przystając często, z jedną lub drugą ręką opartą na najbliższym głazie; najwidoczniej potrzebowała wsparcia. Zaczęłam machać rękami i krzyknęłam: - Tutaj! Tutaj jesteśmy! Zobaczyłam, jak ten ktoś potwierdził gestem, że mnie usłyszał, a potem skierował się wolno w naszą stronę. Musiał być chory lub ranny, skoro dotarcie do nas wymagało takiego wysiłku. Kiedy zbliżył się, zobaczyłam, że jest to młody mężczyzna, i że nie ma na sobie munduru strażnika. Odziany był w postrzępione resztki spodni, a pierś opasywał bandaż. Skórę rąk i twarzy miał spaloną na brąz, jak ludzie, którzy często przebywają na pokładach statków kosmicznych, ale mniej wyeksponowane części ciała były kremowobiałe. Nie nosił brody. Ciemnorude włosy miał przycięte bardzo krótko, jak ściernisko pokrywające czaszkę. Z twarzy, zapadniętej i wynędzniałej, sterczały kości, opięte ciemnobrunatną skórą. Najwyraźniej nie był w lepszym stanie niż my. Moją uwagę skupiły bandaże - stałam bez ruchu, ledwie oddychając. Czy to możliwe?... Przecież Melusa przysięgła, że umożliwi nam powrót do naszych własnych światów. Skąd tutaj wziąłby się Kosgro? Wylądował gdzieś na nie zamieszkanej planecie, a potem przez przypadek przeszedł przez wrota. A tu był Dylan, świat znany i zamieszkany od ponad stu lat. Zrobiłam krok czy dwa w jego stronę i zapytałam: - Jorth Kosgro? Przystanął, lewą ręką trzymając się skały, a prawą przecierając oczy, jak gdyby wątpił w to, co widzi. - Złamała jednak przysięgę - powiedział. - Posłała was za mną. - Nie! Stało się właśnie na odwrót! - Choć Melusa, rozmyślnie czy nie, zdradziła go, cieszyłam się z tego, mimo iż wiedziałam, co to dla mnie znaczy. - Znajdujesz się na Dylanie, posłała cię razem z nami! Wytrzeszczył na mnie oczy. - To jest - powiedział wolno, starannie oddzielając słowa, tak jakbym to zrobiła, gdybym starała się zwrócić na coś uwagę roztrzepanego dziecka - planeta, na której wylądowałem. Nie ma jej na żadnej z map. Ja ją odkryłem. - To jest Dylan! - sprzeciwiłam się. - A to droga, którą przyszliśmy... Machnęłam ręką w stronę niewidocznej stacji. - Tuż za tymi grzbietami jest stacja strażników leśnych. Teraz powinni być gdzieś tutaj, szukając nas. Stąd już tylko krótki lot śmigaczem do Tamlinu, portu kosmicznego. Spoczywającą na skale dłoń zwinął w pięść, i walnął nią w głaz. - Mówię ci, wylądowałem na nieznanym świecie. Nie przesłałem jeszcze raportu... Mogę zaprowadzić cię do mojego statku... Udowodnię to... Bredzi w malignie, oczywiście, wszystko z powodu tej rany, pomyślałam. Przyjrzałam się bandażom, które zakładałam. Nie zauważyłam na nich świeżych plam. Nawet jeśli rana się nie otworzyła, to i tak musiał być skrajnię wyczerpany. Mieliśmy bardzo mało jedzenia. I im szybciej znajdziemy się w stacji, tym szybciej otrzyma właściwą opiekę. - Chodźmy! - Oomark podbiegł do Kosgro i chwycił go za rękę. - Proszę, jesteśmy tacy głodni. Do stacji nie jest daleko, naprawdę. A tam dadzą nam coś do jedzenia. Kosgro spojrzał na drobną twarz chłopca. - Gdzie to jest? - zapytał takim tonem, jak gdyby uważał odpowiedź za niezmiernie ważną. - Cóż, nie wiem dokładnie gdzie - zaczął Oomark ku mojemu przerażeniu. Jego wahanie mogło tylko utwierdzić Kosgro w złudnym przeświadczeniu, że ma rację. - Ale nie jesteśmy zbyt daleko od Doliny Lugraanów i parkingu śmigaczy. Gentlehomo Largrace zabrał naszą klasę na wycieczkę. Kilda i Bartare przyjechały razem z innymi rodzinami na piknik. Mieliśmy obserwować ługraany i napisać o tym raport. Strażnicy powiedzieli nam, żebyśmy trzymali się razem i nie oddalali się. Założę się, że będą okropnie źli, kiedy nas znajdą. Kilda, czy będą aż tak wściekli, że powiedzą wszystko komendantowi i każą mu ukarać nas? Oomark wyglądał na zalęknionego tym, co może go spotkać. - Myślę, że kiedy komendant Piscov usłyszy całą historię, zrozumie nas - zapewniłam go pospiesznie. Kosgro przenosił wzrok ze mnie na Oomarka i z powrotem. Na jego ciemnej twarzy malował się wyraz oszołomienia. Lecz kiedy Oomark znowu pociągnął go za rękę, ruszył za nim. - Chcę zobaczyć tę stację strażników, ten parking śmigaczy. Pokażcie mi to! Poruszaliśmy się bardzo wolno po nierównym podłożu. Byłam zaniepokojona, i to bardzo. Fakt, że nie natknęliśmy się na szukających nas, nie dawał mi spokoju. Strażnicy musieli mieć w jednym z wyżej położonych miejsc jakiś punkt obserwacyjny, wyposażony w teleskopy, dla kontroli patrolowanego obszaru. Jednak, z wyjątkiem paru latających stworzeń, nie napotkaliśmy nikogo, i ten świat wydawał się być nie zamieszkany przez ludzi, tak jak utrzymywał to Kosgro. Ze szczytu zbocza, na które weszliśmy, spojrzeliśmy w dół na drogę wiodącą od skalnych występów nad Doliną Lugraanów do parkingu śmigaczy. Widok tej noszącej ślady częstego używania drogi z pewnością od razu przekona Kosgro, pomyślałam. Nie dostrzegliśmy tam jednak niczego poza paroma znakami wskazującymi na to, że ongi rzeczywiście biegła tamtędy droga. Nie pomyliłam się - to było miejsce, gdzie Bartare i jej brat odłączyli się od grupy. Ja też ruszyłam stamtąd za nimi. Niedaleko stąd, na skale, zostawiłam rejestrator Lazka Volka. Ale nie tylko zniknęło jego pudło; skały - gdy rozejrzałam się za nią - również nie było. - Kildo, gdzie jest droga? Co stało się z drogą? - zawołał Oomark. - Właśnie, gdzie jest droga? - zapytał triumfująco Kosgro, jak gdyby właśnie dowiódł, że to on miał rację. Ale ja zaobserwowałam zbyt wiele śladów, bym mogła to potraktować jako pomyłkę. I jeśli patrzyło się wystarczająco uważnie, można było zobaczyć pozostałości po drodze. - Droga biegła tamtędy. Wciąż jest częściowo widoczna! Tam! Tam! Tam! Dźgałam palcem, wskazując właściwe miejsca. Nadal nie mogłam pogodzić się z tym, że dobrze oznaczona droga zmieniła się w coś takiego. - Chcę wrócić do domu, proszę, Kildo! W głosie Oomarka brzmiał strach. - Zejdziemy do lądowiska śmigaczy. - Wzięłam go za rękę. Tędy. Śmiało zsunęłam się ku tej ledwie widocznej, wykutej w skale drodze, która powinna doprowadzić nas do cywilizacji. Już niedaleko. .. jeszcze tylko dwa zakręty... Bolały mnie stopy. Kamienie, tak odmienne od miękkiej darni szarego świata, raziły mi nogi przez cienkie sandały. Kuśtykałam jednak dalej. Lądowisko śmigaczy - tak, znowu tylko szczątki! Żaden pojazd nie stał na spękanej płaszczyźnie; krawędź ziała szczerbami tam, gdzie oberwały się jej fragmenty