Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Młody Pili odwrócił się i spojrzał na swoją królową, która wskazała mu porozumiewawczym spojrzeniem człowieka w wodzie. Blad skinął głową, zaś do pływaka powiedział : - Tutaj. Łap wiosło ! Kiedy człowiek podpłynął, by chwycić wyciągnięte drzewce, Blad gwałtownym ruchem uniósł wiosło w górę i równie szybko opuścił w dół, a ciężkie pióro uderzyło mężczyznę w sam czubek głowy. Uderzył chyba wystarczająco silnie - pomyślała Thayla, widząc jak pływak zniknął pod powierzchnią wody. Pojawiło się na niej kilka pęcherzyków powietrza, ale ofiara Blada już nie wypłynęła. Dobrze. Uciekli przed ogniem. Thayla z westchnieniem odłożyła swoje wiosło. - Skieruj nas do tamtych trzcin, Blad ! - rozkazała. Miała zamiar poczekać tam spokojnie, aż ogień się dopali, a potem powrócić do tej martwej wioski i dalej do domu. Z całą pewnością jej mąż lub Conan, a może nawet obaj, sczeźli gdzieś w płomieniach. Ty samym jej cel został osiągnięty. Wprawdzie miała przed sobą jeszcze powrót, ale królowa Pilich poczuła się znacznie lepiej. Kleg wykonał gwałtowny unik i przeskoczył nad płonącą belką, która miała zamiar przerobić go na pieczeń. Zaschły gnój odpadał płatami z jego skóry, ale wciąż jeszcze dawał mu odrobinę ochrony. Pomiędzy nim, a wodą była jeszcze tylko jedna przeszkoda, niska ściana ognia, którego pokarmem była smoła rozlana z płonącej beczki, leżącej na resztce pomostu. Biegnący selkie odpiął sakiewkę od pasa i zawiesił ją bezpiecznie na szyi. Obiła się o jego pierś krusząc następną warstwę nawozu, ale przynajmniej teraz czuł wyraźnie ciężar Nasienia i to było najważniejsze. Kleg przeskoczył nad linią ognia czując, że parzy go po nogach. Opadł jednak nie na płaski grunt, ale na kawałek rozgrzanego do czerwoności żelaza, jakiś fragment, który kiedyś wzmacniał zniszczony pomost. Na to nie był przygotowany i jego lewa stopa wykręciła się na tej przeszkodzie. Usłyszał lekkie chrupniecie w kostce i wiedział już, że coś stało się z nogą. Co konkretnie - pokazał następny krok. Stąpając ponownie na uszkodzoną nogę, upadł jak długi. Coś stało się ze ścięgnem i jego stopa nie mogła już utrzymać ciała. Za jego plecami eksplodowała beczka ze smołą, wysyłając w górę fontannę ognia. Jeden z kawałków płonącej smoły upadł na prawy but Klega. Ściągnął go błyskawicznie odrzucając za siebie i starał się dotrzeć do zbawczej wody skacząc na pozbawionej buta stopie. Ale to było tylko kilka kroków - skoczył ... A rzeka płonącej smoły ścigała go. Spojrzał przez ramię i dostrzegł, że kolejne beczki zaczęły płonąć. Jeśli eksplodują i one, zaleje go płonąca smoła ! Kleg skoczył jeszcze raz, z całych sił rzucając się w przód. Beczki wybuchły. Ale stało to się w momencie, gdy Kleg właśnie opadał w chłodną, niosącą ratunek, toń jeziora. Kiedy uderzył weń podmuch ognia, a płonąca smoła chlusnęła do jeziora, był już zanurzony całkowicie i nurkował co sił w dół. Rozpoczął Przemianę i po kilku chwilach nie musiał się już martwić niebezpieczeństwami lądu. Był teraz wielki, zwinny i śmiertelnie niebezpieczny i jeśli nie liczyć bólu w lewej płetwie, nigdy w swym życiu nie czuł się lepiej. Na jego pysku pojawił się grymas, który można było uznać za przerażający uśmiech. Był znów w toni, w której przyszedł na świat. 18. Łódź Conana dobiła do dość wysokiego brzegu trzcinowej maty. Dziób uderzył w splątaną roślinność, która okazała się równie solidna, jak stały ląd. Cała czwórka wspięła się na tą dziwną wyspę i Conan odkrył, że podłoże, po którym stąpają, naprawdę jest niezwykle twarde. Łodygi wodnych roślin splatały się ze sobą tak ciasno, jak pnącza w gęstej dżungli. Kłącza były grube na palec, a mogli przyjrzeć im się bardzo wyraźnie przy tej jasnej pochodni, jaką była dopalająca się wioska. Podłoże było wystarczająco silne, aby swobodnie utrzymać ciężar Conana i kiedy po nim stąpał, czuł się tak, jakby kroczył po miękkiej, wilgotnej ściółce leśnej. Za to woń, którą dochodziła do niego, nie kojarzyła się bynajmniej z lasem i grzybami. Był to wyraźny zapach ryb. Do roślinnej maty Sargasso przybiło jeszcze kilka innych łodzi, ale żadna blisko miejsca, gdzie wylądowali Conan i jego przyjaciele. Być może ktoś także wyszedł na tę splątaną roślinność, ale jako że jej powierzchnia była nierówna, pełna wybrzuszeń i strzelających w górę pnączy, a gdzie indziej sporych depresji, nie można było tego dostrzec. Dziwnym zaiste miejscem było Sargasso. Conan spojrzał ponownie w kierunku wioski, która teraz była tylko jednym wielkim morzem ognia.Żar musiał być tam zabójczy dla wszystkiego co żywe, mimo iż płomienie zatrzymały się na brzegu jeziora. Wystarczało tylko poczuć te podmuchy gorąca, które docierały do nich tutaj, by w to nie wątpić. Nawet jeśli ktoś cudem przeżyłby w ciasnych uliczkach wioski, będzie z pewnością poparzony w straszny sposób