Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Musiałem odczekać jeszcze minutę z uniesionymi rękami, nim towarzystwo nieco się uspokoiło. Kamery patrzyły tylko na mnie, a uszy sporej części galaktyki oczekiwały niecierpliwie moich słów. W końcu mogłem przemówić. - Dziękuję, przyjaciele, dziękuję. Jestem skromnym człowiekiem... - w tym momencie Angelina zaczęła klaskać głośno, co dało początek nowej owacji. Przytakiwałem, uśmiechałem się i czekałem cierpliwie, aż oddadzą mi głos. - Jak powiedziałem, jestem człowiekiem skromnym, ale wola ludu zdecydowała o moim przeznaczeniu, które podejmę. Obiecuję wam... Nie jestem pewien, czy słyszałem sam wystrzał, ale impet trafiającej kuli rzucił mnie do tyłu. Głowa opadła mi na pierś, z której tryskała czerwona krew... Upadłem i zemdlałem... POSŁOWIE Możliwe, że są i takie zakątki naszej planety, odległe i zapomniane, w których nie jestem znany. Przedstawiam się zatem, ja, Ricardo Gonzales de Torres Alvarez, markiz de la Rosa. Historycy spisujący dzieje naszej planety poprosili mnie, bym własnymi słowami opisał tamten pamiętny, czarny dzień. Chociaż nie władam najlepiej piórem, uważałem bowiem zawsze pisarstwo za zajęcie niegodne dorosłego mężczyzny, zgodziłem się jednak. Mężczyźni rodu de Torres nigdy nie uchylali się od ciążących na nich obowiązków, niezależnie od ich natury. Zaczynam zatem od miejsca, kiedy cała ta historia się rozpoczęła. Siedziałem tuż za plecami tego wspaniałego człowieka, wzoru cnót, naukowca i kochającego ojca. Żadna pochwała jego osoby nie będzie przesadzona. Ale to tylko dygresja. Siedziałem obok, gdy przemawiał do publiczności, do całego świata, całej galaktyki, i był to moment naszej największej radości. W wolnych, uczciwych i demokratycznych wyborach pokonaliśmy właśnie to zero moralne, Zapilote. Hector został prezydentem, a mnie wybrano na wiceprezydenta. Świat stawał się lepszy. Wtedy padł strzał. Wymierzono go spod sufitu, z jednego z małych okien używanych zapewne przez techników opery. Ujrzałem, jak ukochany przeze mnie człowiek zadrżał, gdy trafiła weń kula, potem upadł. W jednej chwili byłem przy nim. Żył jeszcze, ale z wolna zamierało światło jego oczu. Schyliłem się i ująłem jego dłoń. Ledwie poczułem jego słaby odzew, gdy poruszył palcami. - Przyjacielu... - powiedział i zakaszlał, a usta jego zabarwiły się czerwienią krwi. - Mój drogi przyjacielu... Odchodzę. Twoim będzie... podjąć... nasze dzieło... Bądź silny. Obiecaj mi... że zbudujesz świat, o który obaj walczyliśmy... - Przysięgam, przysięgam - powiedziałem głosem drżącym z żalu. Zamknął oczy, ale musiał usłyszeć mnie jeszcze, bo witająca już śmierć dłoń drgnęła jeszcze, jakby w podzięce, po czym opadła bezwładnie. Potem jego kochająca żona przybiegła, odepchnęła mnie i podniosła go z siłą, o jaką nigdy bym jej nie podejrzewał. - To niemożliwe! - krzyknęła, a moje serce bolało wraz z nią. - On nie może umrzeć! Doktora! Pogotowie! Trzeba go ratować! Wynieśli go, a ja ich nie powstrzymywałem. Lada chwila i tak miała poznać prawdę. Zrozpaczony opadłem na fotel, a wówczas ujrzałem, że dłonie moje zabarwione są czerwienią krwi tego szlachetnego człowieka. Wyjąłem chustkę i przycisnąłem ją do czerwonych kropel, by wsiąkły w materię, potem złożyłem chustkę zachowując ją na wieczną rzeczy pamiątkę. Teraz chustka owa leży przede mną, pod hermetycznym kloszem wypełnionym gazem obojętnym, który zachowa tkaninę w całości przez wieczność. Pojemnik stoi obok skrzynki z klejnotami koronnymi, które odnaleziono w prywatnych apartamentach Zapilote, gdzie ta kreatura wykorzystywała je do jakichś własnych, niegodnych praktyk. Resztę już znacie. Tysiące spośród was uczestniczyły w pogrzebie. Nie zapomnieliśmy o nim. Jego prosty grób odwiedzany jest codziennie przez rzesze obywateli. Podobnie nie jest dla was tajemnicą los jego wrogów, o nich bowiem pisano potem najczęściej. O tym, jak tłum zerwał się z miejsc i zawołał "Śmierć despocie" i już zamierzał rzucić się na Zapilote, by rozedrzeć go na sztuki. O tym, jak tyran błagał o litość, jak zląkł się, gdy przyszło spojrzeć śmierci w oczy. Wówczas zdarzyło się, że wróciła szlachetna żona Harapo i stanęła pomiędzy tłumem a pogardy godnym, roztrzęsionym strzępkiem człowieka, którym stał się Zapilote, i uniosła dłoń, a tłum ucichł, gdy doń przemówiła. - Słuchajcie mnie mieszkańcy Paradiso-Aqui, słuchajcie. Mój drogi mąż nie żyje. Ale nie odrzucajcie tego, za co umarł. Nawet teraz nie zapominajcie, że istnieje prawo. Ukarzcie Zapilote za jego zbrodnie, ale nie zabijajcie go. Mój mąż pogardzał morderstwem, a zatem nie popełniajcie go w jego imieniu. Dziękuję wam. Nie wstydzę się przyznać, że miałem wówczas łzy w oczach. Niczyje oczy nie pozostały suche w całej sali. Nawet Zapilote łkał poruszony, że nie zabiją go od razu. Wdowa po Sir Harapo opuściła Paradiso-Aqui zaraz następnego dnia. Zbyt wiele przypominało jej tu męża. Widziałem, jak wchodziła do statku kosmicznego. Obróciła się raz, pomachała nam, i zniknęła we wnętrzu. Za nią poszli dwaj młodzi ludzie, James i Bolivar. Pozostawili tu wszystko, zabierając tylko kilka sztuk bagażu. Śluza zatrzasnęła się i więcej ich już nie widziałem. Reszta znajduje się w każdym podręczniku historii. Chociaż nie pragnąłem wcale obejmować urzędu prezydenta, nie mogłem odmówić prośbie umierającego. Poświęciłem wam całe swoje siły, a większość z was uznała, że dobrze wam służyłem. To daje satysfakcję. Wyrzutki, które gnębiły ten świat, są już daleko. Osądzono ich podczas jawnego procesu i uznano za winnych. Nasza prośba do Międzygwiezdnej Ligi Sprawiedliwości spotkała się z pozytywną odpowiedzią i, jak wszyscy wiecie, zostali oni przewiezieni na planetę więzienną zwaną Calabozo. Pozbyliśmy się wszystkich skorumpowanych sędziów i policjantów