Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W rubryce imię i na- zwisko napisano tam M/N.N. Nel24/06 i różne skróty. A także termin autopsji. I data. Jeżeli spędziłem w świecie Pomiędzy prawie dwie doby, a tak mi się wydawało, to termin autopsji wypadał dzisiaj, o siódmej piętnaście. W pierwszej chwili z przerażeniem obmacałem się, przekonany, że zobaczę nagle niechlujnie zafastrygowa- ne cięcie biegnące przez całą klatkę piersiową. Moja pierś była normalna. I poruszała się, kiedy od- dychałem. Tyle tylko, że uciekłem w ostatniej chwili. Gdybym został w hotelu Lacerta do rana, już by mnie wypatro- szyli. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie trafiłem tu przypadkiem. Ukradziono mi ciało, kiedy je opuściłem, i nie zrobiły tego krasnoludki. Jeżeli zacznie się rej wach i tytuły w gazetach: „ Szok!!! Koszmar!! Obu- dził się w kostnicy!", znowu mnie dopadną. Klamkę pociągnąłem bez nadziei i wcale nie zdzi- wiłem się, że drzwi tkwią jak przymurowane. Po prostu tak to szło. A potem dopiero zacząłem myśleć i dotarło do mnie, że nie widzę zawiasów. A jeżeli nie widzisz zawiasów, to drzwi otwierają się na zewnątrz. I wcale nie były zamknięte. Kolejne pomieszczenie zajmowały dwa metalowe stoły z rynienkami, wisiały nad nimi ogromne reflek- tory, pod ścianami kuliły się blaszane, przeszklone szaf- ki i stały ze dwa wózki na kółkach, takie jak ten, o który się poharatałem. Przez okna pod sufitem wpadało bla- de, jarzeniowe światło z korytarza. Pokuśtykałem do szafek, szukając jakichś plastrów, bo krwawiłem jak świnia, pilnie potrzebowałem też czegoś od bólu głowy. Czułem, jakby w potylicy i skro- ni wiły mi się węgorze elektryczne. W szafkach było mnóstwo tajemniczych przedmio- tów i nieco substancji w brązowych słojach, ale ibupro- fenu i plastrów nie. Przekląłem służbę zdrowia, w koń- cu znalazłem opatrunki w małej szafce przy umywalce. Kręciło mi się w głowie, a gardło miałem wyschnięte na wiór. Pod ścianą stał dozownik wody mineralnej. Wy- rwałem plastikowy kubek z uchwytu i piłem wodę. Jak szalony, wielkimi łykami. Smakowała jak woda. Cu- downie. Piłem tak długo, aż zwymiotowałem do umywalki. Potężnie, spazmatycznie, omal nie wybijając sobie zę- bów o zlew. Znowu mnie trzęsło i umierałem z głodu. Opłukałem twarz, zmywając zakrzepłą krew, jednak we włosach i brodzie i tak zostały rude ślady. Plaster na czole także nie dodawał mi urody. Urwałem kawał papierowego ręcznika, zmoczyłem go i wróciłem do kostnicy. Wytarłem wszelkie ślady krwi, jakie zdołałem zna- leźć, schowałem nosze i zamknąłem wyłamane drzwicz- ki. Worek zwinąłem w kłębek, razem z karteczką. Le- piej zniknąć bez śladu, niż zostawiać za sobą oznaki cudownego wskrzeszenia. Nie wiedziałem wiele o Spi- nofratrach, ale zdążyłem już nabrać do nich szacunku. W sali sekcyjnej nie było ubrań, tylko dwa fartuchy wiszące na wieszaku. Nagi, w szpitalnym fartuchu da- leko nie ujdę. A wtedy usłyszałem nagle, jak gdzieś daleko zatrzy- muje się stara, rozklekotana winda. Skrzypnęły blasza- ne drzwi, a potem rozległy się kroki. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ostre, irytu- jące pikanie, które słyszę od dłuższego czasu, oraz błys- kająca jak zapomniana iskra diodka pod sufitem, to czujnik ruchu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się przeraziłem, a mój obecny lęk miał w końcu ostatnio silną kon- kurencję. Mózg nie działał jeszcze prawidłowo. Nie umiem wyjaśnić, czy się obawiałem, że postanowią jed- nak przeprowadzić zaplanowaną sekcję bez względu na to, że żyję. Doprawdy nie wiem, jaki tok rozumowania sprawił, że położyłem się na szpitalnym wózku. Kroki zbliżały się coraz wolniej. Ktoś zadzwonił klu- czami, zachrobotał nimi w zamku. Starał się zachowywać jak najciszej, co nie miało już sensu, skoro przyjechał tu jazgoczącą windą, po czym podszedł, tupiąc niczym koń. Kogo zamierzał zaskoczyć? Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, wpuszczając smugę jarzeniowego światła oraz snop światła z latarki. Czło- wiek, który tu przyszedł, musiał sprawdzić, dlaczego włączył się alarm, ale okropnie nie miał ochoty wcho- dzić do środka. Strumień światła skakał po całym po- mieszczeniu chaotycznie jak konik polny. Mężczyzna wsunął się do pomieszczenia, cały czas celując w różne miejsca latarką, po czym wyciągnął drugą rękę i zapalił lampy. Tu była sala sekcyjna i kostnica. Królestwo zmarłych. Nie wchodzi się w takie miejsca po ciemku. Leżałem nieruchomo na wznak na wózku, kiedy do- tarło do mnie, co właściwie robię. Zaraz się wycofa i za- mknie drzwi, a ja zostanę jak głupi. Słyszałem, jak kla- wisze alarmu pikają pod jego palcami. Postanowiłem wstać i wyjaśnić mu, że doszło do przypadku letargu. Starając się nie robić gwałtownych ruchów, podniosłem się z wózka