Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

W czasie takiego obchodu wsi widzi siê, ¿e w tradycji i wyobra¿eniu jej mieszkañców nie istnieje pojêcie przestrzeni podzielonej, zró¿nicowanej, segmentowej. W ca³ej wsi nie ma p³otów, parkanów czy drutów, nie ma grodzeñ, siatek, rowów ni miedz. Przestrzeñ jest jedna, wspólna, otwarta, nawet - przezroczysta: nie ma w niej rozwieszonych kurtyn, wzniesionych barier, zapór i murów, nikomu nie stwarza ona ograniczeñ, nie stawia oporu. Teraz czêœæ ludzi idzie pracowaæ w polu. Pola s¹ daleko, nawet ich nie widaæ. Ziemia blisko wsi od dawna jest ju¿ wyczerpana, ja³owa, bezp³odna, jest tylko piaskiem i py³em. Dopiero kilometry dalej mo¿na coœ posadziæ, z nadziej¹, ¿e jeœli przyjd¹ deszcze - ziemia obrodzi. Cz³owiek ma jej tu tyle, ile zdo³a uprawiæ, rzecz w tym, ¿e uprawi jej niewiele. Motyka jest jedynym narzêdziem, nie ma p³uga, nie ma zwierz¹t poci¹gowych. Patrzê na tych, którzy id¹ na pola. Jako jedyne po¿ywienie na ca³y dzieñ nios¹ po butelce wody. Nim dojd¹ na miejsce, upa³ bêdzie ju¿ straszny. Co uprawiaj¹? Maniok, kukurydzê, suchy ry¿. M¹droœæ i doœwiadczenie tych ludzi ka¿¹ im pracowaæ ma³o i powoli, robiæ du¿e przerwy, oszczêdzaæ siê, odpoczywaæ. S¹ to bowiem ludzie s³abi, Ÿle od¿ywieni, bez energii. Je¿eli ktoœ zacz¹³by pracowaæ intensywnie, harowaæ, wypruwaæ ¿y³y - os³abnie jeszcze bardziej, a wycieñczony i bezsilny ³atwo zapadnie na malariê, gruŸlicê i setkê czyhaj¹cych chorób tropikalnych, z których po³owa koñczy siê œmierci¹. ¯ycie jest tu sta³ym wysi³kiem, nieustannie powtarzan¹ prób¹ znalezienia ci¹gle za³amuj¹cej siê, kruchej i chwiejnej równowagi miêdzy przetrwaniem a zag³ad¹. Kobiety natomiast od rana przygotowuj¹ posi³ek. Mówiê - posi³ek, gdy¿ po¿ywa siê raz dziennie, a nie mo¿na te¿ u¿yæ okreœleñ: œniadanie, obiad czy kolacja, poniewa¿ nie je siê o ¿adnej ustalonej godzinie, tylko wówczas, gdy posi³ek jest gotowy. Najczêœciej przypada to na póŸne popo³udnie. Je siê raz dziennie i zawsze to samo. W Abdallah Wallo, jak w ca³ej okolicy, jest to ry¿ polany ostrym, piek¹cym sosem. We wsi s¹ biedni i bogaci, ale ró¿nica miêdzy tym, co jedz¹, nie polega na ró¿norodnoœci potraw, tylko na iloœci ry¿u. Biedny bêdzie mia³ go odrobinê, bogaty - kopiast¹ miskê. Ale tak jest tylko w latach urodzaju. D³ugotrwa³a susza spycha wszystkich na to samo dno: biedni i bogaci jedz¹ odrobinê, o ile po prostu nie umieraj¹ z g³odu. Przygotowanie posi³ku zajmuje kobietom wiêksz¹ czêœæ dnia, w³aœciwie ca³y czas. Bo musi ona rano wyruszyæ na poszukiwanie drewna. Drzewa nigdzie nie ma, zosta³o dawno wytrzebione i szukanie jakichœ szczap, od³amków i patyków w sawannie jest zajêciem uci¹¿liwym, zajmuj¹cy mnóstwo czasu. Kiedy kobieta przyniesie wreszcie wi¹zkê drewna, musi znowu wyruszyæ z domu, aby przydŸwigaæ baniê wody. W Abdallah Wallo woda jest blisko, ale gdzie indziej czêsto trzeba iœæ po ni¹ kilometrami, a w porze suszy czekaæ godzinami, nim przywiezie j¹ cysterna. Maj¹c opa³ i wodê, mo¿e zacz¹æ gotowaæ ry¿. Nie zawsze: najpierw musi kupiæ go na rynku, rzadko ma w domu tyle pieniêdzy, aby zrobiæ z niego zapas. I na to wszystko przychodzi pora po³udnia, godziny takiego upa³u, ¿e wszystko ustaje, drêtwieje, zamiera. Zastyga równie¿ krz¹tanina wokó³ ogniska i garnczków. Ca³a wieœ o tej porze pustoszeje, uchodzi z niej ¿ycie. Raz zdoby³em siê na wysi³ek i ruszy³em w po³udnie od chaty do chaty. By³a dwunasta. We wszystkich lepiankach, na glinianych pod³ogach, na matach, na pryczach le¿eli ludzie milcz¹cy, znieruchomiali. Mieli twarze okryte potem. Wieœ by³a jak okrêt podwodny na dnie oceanu - istnia³a, ale nie daj¹c ¿adnych znaków, bez g³osu, bez ruchu. Po po³udniu poszliœmy z Thiamem nad rzekê. Mêtna, ciemnostalowa p³ynie miêdzy wysokimi, piaszczystymi brzegami. Nigdzie ¿adnej zieleni, plantacji, krzewów. Oczywiœcie, mo¿na by tu zbudowaæ kana³y, nawodniæ pustyniê. Ale kto ma to zrobiæ? Za jakie pieni¹dze? Po co? Rzeka p³ynie jakby dla siebie, nie zauwa¿ona, ma³o u¿yteczna. Zapuœciliœmy siê daleko w pustyniê i kiedy wracaliœmy, zrobi³o siê ciemno. We wsi nie ma ¿adnego œwiat³a. Ognisk nikt nie pali, bo szkoda drewna. Nikt nie ma lampy. Nikt nie ma latarki. Kiedy jest noc, jak dziœ, bez ksiê¿yca - nic nie widaæ. S³ychaæ tylko g³osy, to tu, to tam, jakieœ rozmowy i nawo³ywania, jakieœ opowieœci, których nie rozumiem, jakieœ s³owa coraz rzadsze, cichn¹ce, bo wieœ, korzystaj¹c z odrobiny ch³odu, na kilka godzin milknie i zasypia. Zrywaj¹c siê w ciemnoœciach Poranek i zmierzch - to najprzyjemniejsze godziny w Afryce. S³oñce jeszcze nie pali albo ju¿ nie doskwiera - daje istnieæ, daje ¿yæ. Do wodospadu Sabeta - 25 kilometrów od Addis Abeby. Jazda samochodem przez Etiopiê jest rodzajem nieustaj¹cego kompromisu: wszyscy wiedz¹, ¿e droga jest w¹ska, stara, zat³oczona ludŸmi i pojazdami, ale wiedz¹ równie¿, ¿e musz¹ siê na niej zmieœciæ i nie tylko zmieœciæ, ale tak¿e poruszaæ, przesuwaæ, d¹¿yæ do swoich przeznaczeñ. Co chwilê przed ka¿dym kierowc¹, poganiaczem byd³a czy przechodniem pojawia siê przeszkoda, ³amig³ówka, problem do rozwi¹zania - jak przejechaæ nie zderzaj¹c siê z samochodem jad¹cym naprzeciw, jak przepêdziæ swoje krowy, barany i wielb³¹dy nie depcz¹c dzieci i pe³zaj¹cych kalek, jak przejœæ nie wpadaj¹c pod ciê¿arówkê, nie nadziewaj¹c siê na rogi byka, nie przewracaj¹c kobiety nios¹cej na g³owie dwudziestokilogramowy ciê¿ar itd., itp. A jednak nikt tu na nikogo nie krzyczy, nikt nie wœcieka siê, nikt nie z³orzeczy, nie przeklina, nie wygra¿a - wszyscy cierpliwie i w milczeniu uprawiaj¹ swój slalom, krêc¹ piruety, robi¹ uniki i zwody, manewruj¹ i klucz¹, krêc¹ siê, t³ocz¹ i przede wszystkim, i najwa¿niejsze - posuwaj¹ naprzód. Je¿eli powstanie zator, ludzie wezm¹ zgodny i spokojny udzia³ w jego roz³adowaniu, je¿eli zrobi siê œcisk, wszyscy milimetr po milimetrze bêd¹ tak¹ sytuacjê rozwi¹zywaæ. Rzeka p³ynie po spêkanym kamienistym dnie wartka, p³ytka, opada coraz ni¿ej i ni¿ej, a¿ osi¹ga ostry próg i z tego progu spada w przepaœæ. To jest w³aœnie ów wodospad Sabeta