Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Krzyk matki. O Boże! Gerry ją morduje! Dziś jest ta noc i Gerry ją morduje! Wyskoczył z łóżka, włożył pantofle, otworzył drzwi i pobiegł korytarzem wołając: "Mamo... Mamo... Mamo..." Wpadł do sypialni matki i zobaczył w blasku lampy wielki, biały tyłek Gerry'ego, z czarno owłosionym przedziałkiem i jego czerwony, błyszczący członek, posuwający się tam i z powrotem. Zobaczył twarz matki - przeobrażoną, patrzącą na niego. Spoconą, zaróżowioną i wyczerpaną. Twarz spoconej świętej. Twarz z wyrazem rozpaczy. - Robert! - krzyknęła, jak gdyby tonął. Wybiegł z pokoju. "Robert!" zawołała za nim, ale on biegł dalej. W dół, po schodach, przez hall, do drzwi frontowych. Otworzył je - wichura gwałtownie wtargnęła do domu i pobiegł dalej po żwirze, minął Dumę i Zranionego, a potem tańczące dzikie koty i skrzaty. Panował tak ogłuszający hałas, że Robert nie mógł zebrać myśli. Ale nie chciał myśleć. Słyszał wycie wiatru w otaczających drzewach i łoskot drzwi w domu, brzmiący jak kanonada artyleryjska: biegł i biegł, z rykiem krwi w uszach - spodnie jego piżamy trzepotały, targane wichurą - aż przy końcu alei zamajaczył olbrzymi dąb, kłaniający się z szacunkiem nawałnicy. Chwiał się jednak niewiele bardziej niż naturalnej wielkości drewniany okręt wojenny, z czasów gdy dębowego drewna używano do budowy statków oceanicznych. Robert, ciężko dysząc, stanął przed dębem. Widział bestię poruszającą się wśród gałęzi. "Woolrabunning!" - krzyknął na nią. "Woolrabunning!" Wydało mu się, że żwir pod jego stopami zafalował. Wiatr dźwięczał setkami różnych głosów. "Woolrabunning!" krzyknął znów. "Pomóż mi, Woolrabunning!" Ogromny dąb zakołysał się i wyprostował, jak gdyby coś bardzo ciężkiego spadło z jego gałęzi. Robert wytężył oczy w ciemności, ale niczego nie mógł dostrzec. Już miał krzyknąć jeszcze raz na Woolrabunninga, kiedy z hałasem zaczęło się do niego zbliżać coś olbrzymiego, coś, co rozdzierało pazurami darń i bryzgało żwirem. Nie zdążył się odsunąć: Nie zdążył nawet krzyknąć. Coś szczeciniastego i masywnego uderzyło go w bok i powaliło na plecy, a potem minęło w pędzie, zostawiając za sobą smugę zimnego, cuchnącego powietrza. Coś niewidzialnego. Jakaś bestia. Albo raczej jej pusty kształt. Podniósł się na nogi, ppotłuczony i zszokowany. Wiat wichrzył mu włosy. Słyszał, jak stwór biegnie w stronę domu. Słyszał go, ale nie widział. Dostrzegał tylko żwir pryskający spod jego pazurów. Nie mógł się ruszyć. Nie miał odwagi pomyśleć, co się zaraz stanie. Usłyszał łoskot wywalanych drzwi frontowych. Usłyszał pękanie szkła i łomot przewracanych mebli. Usłyszał uderzenia i krzyki, a potem przeraźliwy wrzask, jakiego jeszcze nigdy nie słyszał i nie chciałby już nigdy usłyszeć. Potem zapadła cisza, a on rzucił się w stronę domu. Sypialnia tonęła w czerwieni. Po ścianach spływały firanki lepkiej krwi. Ale gorsze od krwi były wstążki ludzkiego ciała zwisające zewsząd jak dekoracje odpustowe. I ten słodkawy zapach rzeźni. Robert stał przy drzwiach i nie mógł się zorientować, co właściwie ogląda. Poczuł, jak dziadek położył mu rękę na ramieniu. Obaj nic nie mówili. Nie mieli pojęcia, co się teraz stanie. Poszli ręka w rękę wzdłuż podjazdu, między Zranionym i Dumą, między drzewami, na których siedziały dzikie koty i skrzaty. Kiedy minęli Zranionego i Dumę, oba kamienne lwy obróciły sztywno głowy, otrząsnęły z siebie płaszcze z mchu, zeskoczyły miękko z cokołów i poszły za nimi. Potem zeskoczyły z drzew dzikie koty i też dołączyły do pochodu; potem garbate skrzaty i karły, i elfy, i mężczyźni w purpurowych płaszczach. Szli wszyscy razem - duża, różnorodna kompania - aż doszli do wielkiego dębu, gdzie stanęli i pochylili głowy w ukłonie. Nad nimi, wysoko wśród gałęzi, Woolrabunning ryczał i ryczał; był to ryk triumfu i żądzy krwi, który niósł się echem daleko poza Falworth Park. Robert ściskał mocno rękę dziadka. - Kształt bestii! - wyszeptał z przejęciem. - Kształt bestii! Wtedy dziadek dotknął jego twarzy w sposób, w jaki mężczyzna dotyka twarzy kogoś, kogo głęboko kocha. Za plecami ukrywał zakrwawiony nóż rzeźnicki