Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Tausk, wzruszony do łez, ślubował im dozgonną przyjaźń. Zdarzało się też czasem Zygmuntowi, że musiał jakiemuś entuzjaście wyperswadować kiepskie pomysły. Tak właśnie było z Rudolfem von Urbantschitschem, synem słynnego specjalisty od chorób usznych. Przed sześciu laty ukończył on studia medyczne na Uniwersytecie Wiedeńskim i miał teraz własne modne sanatorium. Jeszcze w czasie studiów czytał niektóre prace Zygmunta. Należał do tych nielicznych śmiałków, którzy chwalili psychoanalizę Freudowską na uniwersytecie. Kilkakrotnie ostrzegano go, by powstrzymywał się od tego rodzaju niewczesnych uwag. Rudolf liczył lat trzydzieści, był katolikiem i miał wyłącznie katolicką klientelę. W grupie wiedeńskiej powitano go z otwartymi ramionami. Szybko jednak wiadomość o tym rozeszła się w świecie lekarskim. Sanatorium było zagrożone. Rudolf odwiedził wtedy Zygmunta. — Panie profesorze, uważam, że nie wolno mi skapitulować. W grę wchodzi mój honor i niezależność. Muszę stawić czoło tym pogróżkom, nawet jeśli to przypłacę zamknięciem sanatorium. — Stoi pan na progu kariery. — Zygmunt położył rękę na ramieniu Rudolfa. — Jest pan jeszcze za młody, by stanąć do takiego turnieju. Musi pan najpierw zdobyć 288 mocną pozycję w swoim zawodzie, a my tymczasem będziemy walczyć o naszą reputację, — Panie profesorze, ale środowe zebrania są dla mnie jedyną okazją szkolenia się w psychoanalizie. — Ani panu, ani nam nic nie da, jeśli ludzie się dowiedzą, że stosunki z nami można przypłacić praktyką lekarską. Radzę panu serdecznie, niech się pan wycofa. Nie wpłynie to na naszą przyjaźń. Jak to zwykle bywa w rodzinnym gronie, przed obcymi nie ujawniano familijnych kłótni. Na zewnątrz występowali zawsze zgodnie we wspólnym froncie. Umieli zachować wzajemną życzliwość i gdy zdarzało się, że ktoś został skrzywdzony, wyłazili ze skóry, by mu to wynagrodzić, czy to kierując do niego pacjetntów, czy starając się o wydrukowanie mu jakiejś pracy. W finansowych kłopotach zawsze okazywali hojność. Przypominali Zygmuntowi jego kolegów z czasów pracy w Allgemaines Krankenhaus, kiedy czterystu młodych ludzi dzieliło się w potrzebie kilkoma guldenami. Zygmunt orientował się w ich sytuacji i często śpieszył z drobną zapomogą^ a czasem nawet z poważniejszą, z reguły bezzwrotną, pożyczką. Kierował pacjentów do młodszych lekarzy, kiedy ich poczekalnia świeciła pustkami lub gdy brakowało im materiału do badań, dbał jednak o to, by nie były to przypadki zbyt skomplikowane, biorąc pod uwagę stan ich wiedzy teoretycznej i praktycznej. Chętnie odsyłał do nich chorych cierpiących na takie nerwice, jakie leczył od dwudziestu z górą lat i które wobec tego nie interesowały go już z naukowego punktu widzenia. Nie przedstawiało to szczególnych trudności, dopóki miał ośmiu lub dziesięciu własnych pacjentów, zarabiając w ten sposób na stale rosnące potrzeby domu, w którym niemal codziennie podejmowano gości obiadem lub kolacją, i na kształcenie dorastających dzieci. W pięćdziesiątym roku życia jego praktyka była już stosunkowo ustabilizowana, ale rzadko się zdarzało, by oszczędności przekraczały kilka tysięcy koron. Nie miał zmysłu do interesów i nie próbował nawet obracać tymi skromnymi oszczędnościami. Dwu i pół miesięczne letnie wakacje, podróże i pisanie książek z reguły pochłaniały całoroczne oszczędności. Groźniejszą od sporów personalnych była klikowość, ^ — Pasje utajone, t. II 289 zr W w sr ze w st w [¦• że p p u p w coraz silniej zarysowująca się w ostatnich czasach. Szczególnie ostro występowała w dwóch kręgach; jeden skupiał zwolenników Zygmunta Freuda, drugi zaś zbierał się przy stoliku kawiarnianym Alfreda Adlera. Do tego ostatniego należeli D. J