Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— A wiesz asińdżka — odezwał się w końcu — nie chciałem tego mówić przy Lokadyi, żeby jej smutnych myśli nie dodawać, bo ona talk i tego Daniela podobno dosyć lubiła… co mi za klina w głowę zabił ten o to… ten… co tu był… ten pisarzyna od Zdenowicza. Ciocia Wychlińską pobladła. — To mądra główka, choć niepozorny człeczek — mówił prezes. — Wystaw—że sobie, upiera się przytem że — że… Nie domówił i głową potrząsł — odwrócił się do Wychlińskiej. — Wiesz co? że Daniel — żyje… Ciocia krzyknęła, ręce załamała i porwała się drżąca z krzesła. — On to mówił! — Nie przestraszajże się… plótł — dodał prezes, sensu pono w tym nie ma, ale kiedy to mówi człowiek, który sam śledztwo prowadził — bo wiadomo, że Zdenowicz do tego niezdatny — człowiek który zna wszystkie szczegóły i którego powołaniem jest prawdy się doszukiwać — to mnie zastanawia to mi do myślenia daje. — Z drugiej strony — ciągnął prezes, — jakiżby miał być powód takiego zagadkowego postępowania? Co za cel? w głowę zachodzę i nie rozumiem. Prezes głową trząsł, dumał, czmychał, a ciocia Wychlińską siedziała jak na mękach, nie śmiała się odezwać. — Kombinuję, kombinuję, mruczał stary i muszę przypuścić, że chyba w życiu tego człowieka były sprężyny dla mnie ukryte i nieznane. Ale Daniel znowu nie miał takiego charakteru zamkniętego, uczciwym był i otwartym. Cóżby to mogło być?. Gdy prezes tak kombinował, ciocia szukała niecierpliwie w myśli pozoru jakiegoś ażeby odwrócić rozmowę. Nagle po pauzie, stary pochylił sio do siostry. — Moja Wychlińsiu — szepnął — ty ja najlepiej znasz — co Leokadyi jest? co to może być? Czy to choroba którą leczą doktorowie — czy… Ruszył ramionami, bo mnie tego dziecka żal, życiebym za nie dał — a ona w oczach nam ginie, blednieje, mizernieje, przepada. Wychlińska długo się zdawała walczyć z sobą. — Mój bracie — odezwała się smutnie i nie śmiało — mogęż ja odgadnąć co się w jej sercu dzieje. Może być że moje domysły są fałszywe, lecz ty sam to uznasz, iż od tego nieszczęśliwego wypadku w Orygowcach poczęło się zdrowie Leokadyi psuć, posmutniała, zmienił się humor. Jak ja się dawno domyślam, ledwiebym nie przypuściła, że ona w istocie, jak to sam mówiłeś nieraz, miała do pana Daniela słabość, nie wydawała się z nią, taiła, bo wiedziała o niezłomnej woli twojej. — Miałażby to być taka szalona miłość? zawołał prezes… — Mogłaby być — a tajona, kochany bracie — zabija… Staruszek rękami uderzył po kolanach. — Sto razy powtórzyłeś, że nie wydałbyś jej za niego. — — A no — i dziś to powiem! nie wydałbym! Powiedz sama, niemiałżem słuszności! Ciocia zmilkła. — Czyż się podobne wypadki w innych rodzinach nie trafiały? zapytała ciotka. Prezes głową potrząsł. — Sam winienem, to prawda, dodał po cichu, jeśli tam ta nieszczęśliwa miłość rozbujała, bom głupi pozwolił mu jeździć, spoufalić się, nawykliśmy do niego wszyscy. Ale Benigna mi wczoraj przecie mówiła, że Leokadya była dużo weselszą i okazywała dosyć przychylności dla tego tu… dzierżawcy jakiegoś, którego ona bardzo chwali… jakże się zowie? Wiec gdyby tak tęskniła po tamtym, toćby się tym znowu tak rychło nie zajęła? Wychlińska zarumieniła się, ruszyła ramionami — nie odpowiedziała już na to pytanie. — Mój bracie, rzekła w końcu — dajmy pokój tej rozmowie. — Mojem zdaniem chybiłeś tym wielce, żeś się zaciął tak bardzo przeciw temu Tremmerowi. Zdaje mi się, jak tobie, że Leokadya w istocie szacowała go wielce, że się jej podobał, że z nim byłaby szczęśliwą. Usłyszała z twoich ust wyrok, nic chciała mu się sprzeciwiać, ale uwiędło biedactwo… — I na mojem sumieniu wszystko, przerwał stary — toś mi przyjemną rzecz powiedziała? Ale — cóżeś ty chciała, żeby Boromińska szła za jakiego Tremmera i to jeszcze protestanta…? — Ja nie mówię nic — ty wiesz co robisz… nie sprzeciwiałam ci się przecie? szepnęła Wychlińska… sam się rachuj z sumieniem… Prezes zachmurzył się. — Teraz po czasie, dobrze wam składać na mnie — mruczał — a jam tu z was wszystkich najbiedniejszy… bo mi dziecko ginie… Załamał ręce. — Przecież — żwawo, dołożyła Wychlińska, gdyby rzeczywiście Daniel żył i wrócił, zrobiłbyś to samo, co przedtem… — Przepraszam asińdźkę — gwałtownie dorzucił prezes — nie byłbym tak głupi! a! nie! zamknąłbym drzwi przed nosem i — anibym się pokazać mi na próg pozwolił. Gdy tych słów domawiał, wtoczyła się ciocia Pstrokońska. — Cożeś tu miał za gościa? zapytała, bo miała zwyczaj wiedzieć o wszystkiem, co się w domu działo. Kto to był piechotą u ciebie. — A! to z naszych stron biedne człecze — rzeki prezes. — Coś go tu przygnało w Sandomierskie, chciałem go, ufając w łaskę pani siostry dobrodziejki za— trzymać nawet, żeby sobie spoczął, lecz mi się wymknął. — Czemużeś go nie ugościł? — Zdaje się, że powróci… rzekł prezes.