Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. – i wyszedł. Siedzieliśmy bez słowa. Adam uchylił drzwi do pokoju, żeby było słychać, gdyby Pa- rasol chciał czegoś od nas. Przyglądałem się staremu i nie mogłem uwierzyć, że to ten sam Zabielak, którego wszyscy tak się w klasie bali. W siódmej już mniej, ale – kiedy byliśmy młodsi! Mówił na lekcjach ciekawe rzeczy, dużo więcej, niż było w książce. Tylko że potem każdy to wszystko musiał umieć! A jak nie – to dwója. Oprócz geografii i historii nic nam jednak nigdy nie miał do powiedzenia. Może i dlatego nie lubiono go? Na innych lekcjach, nawet na matmie, można było czasem porozmawiać z nauczycielem, choćby o tym, co ostat- nio w telewizji, albo że nasz Górnik znowu dostał lanie od rezerwowej drużyny sosnowiec- kiego Zagłębia. Z Zabielakiem mówiło się tylko o jego przedmiotach. Nawet najwięksi w klasie specjaliści od „zagadywania” nic z Parasolem nie mogli osiągnąć. Zawsze to samo ciemne ubranie, zawsze ten granatowy krawat do wykrochmalonej koszuli... A potem – skończyło się szkołę i już przestał być groźny. Wystarczyła pierwsza godzina tych właśnie wakacji, żeby wszystko przewrócić do góry nogami. W jednej chwili wyleciał z głowy Zabielak i inni, i wszystkie te szkolne strachy. Nagle coś się urwało. Za- mknęły się jakby jakieś wielkie drzwi, myśmy zostali na zewnątrz. Było, nie ma – jak mówi Gruby. A teraz siedzę w tym mieszkaniu, w którym jestem dziś pierwszy raz w życiu i na pewno ostatni, i znowu jest Zabielak. Ale to już nie jest ten szkolny Parasol (dlaczego myśmy go tak nazwali? Zupełnie nie pamiętam...), tylko jakiś inny, zwyczajny sobie człowiek. Wciąż nie mogłem się pogodzić z tymi myślami, które w ostatnich dniach coraz to na nowo mnie zaskakiwały: że coś, co było znane, wiadome – nagle stawało się czymś zupełnie innym... Karetka szpitalna rzeczywiście przyjechała około piątej i przed domem wywołało to sensację. Połowa Polnej zleciała się nagle, zaczęli zaglądać sąsiedzi, pytać, co się stało. Ka- miński powstrzymywał baby przy drzwiach, żeby nie przeszkadzały, a wreszcie przekręcił klucz i trochę się uspokoiło.. Pomagałem Zabielakowi ubrać się, ledwo stał na nogach. Zawo- łaliśmy potem przez okno sanitariusza, przyszedł razem z szoferem, wzięli starego na nosze. Kiedy mieliśmy już wszyscy wychodzić, Adam pochylił się ni stąd, ni zowąd nad no- szami i powiedział: – Z tą tablicą u nas w klasie to nie był przypadek... Czy pan wiedział o tym? Parasol otworzył oczy i popatrzył na niego dziwnie bystro, uważnie. – To było dawno... przed wakacjami... – szepnął. I po chwili: – Kto to zrobił? Może ty? – Ja... Przepraszam. Nie chciało mi się to pomieścić w głowie. Zamknąłem drzwi, podałem klucz Zabiela- kowi, schodziłem po schodach ostatni. Myślałem tylko o tamtym. Po co on to powiedział? Dlaczego się przyznał właśnie teraz? Przy samochodzie Parasol uśmiechnął się do nas: – Dziękuję, chłopcy... Zmarnowaliście sobie cały dzień... – Ale skąd! Wakacje są przecież... – odpowiedział Kamiński spokojnie, prawie weso- ło. – I tak nie mieliśmy co robić... – Życzymy panu zdrowia... – dodałem tym samym tonem. Sanitariusz zatrzasnął drzwiczki, karetka odjechała. Wiedziałem, dlaczego Adam teraz tak powiedział. Żeby Zabie- lak nie dziękował nam. Nie jest przyjemnie, jeśli ktoś dziękuje, kiedy nie ma za co. Po paru krokach zatrzymałem się, odwróciłem do Kamińskiego. – Adam... Skłamałeś, prawda? Z tą tablicą... – Skłamałem... – A kto to zrobił? – Koterba... ten, który potem dał to słowo. Ale jego tu nie ma... A i tak nigdy by się nie przyznał! – Więc dlaczego to powiedziałeś? Dlaczego ty się przyznałeś? – Po co stary ma myśleć, że cała klasa to świnie? Niech uwierzy, że świnia była tylko jedna. Na przykład ja... Tak chyba lepiej, nie? – Nie wiem... I nie wiem, czy on w ogóle uwierzył. Adam! – powiedziałem po chwili. – Dobrze, że cię spotkałem. Nie tylko ze względu na starego... – O rany! Wpół do szóstej! – przerwał mi nagle. – Muszę lecieć do tego kina, bo się bilety zmarnują i brat mnie ochrzani! Trzymaj się! – Cześć! Pobiegł w stronę rynku. A ja powoli poszedłem za nim. Jeszcze parę minut temu nie wiedziałem, że pójdę teraz szukać Elżbiety. Ojciec pewno zły, cały dzień mnie nie ma. Będzie awantura: on chyba sądzi, że ja znowu gdzieś z nią jestem od samego rana. Bolała mnie głowa, może z głodu, powinienem iść do domu. Ale nie posze- dłem