Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Na wprost były drzwi przeciwpożarowe, które zauważył idąc do Chipa Rosena. Prowadziły one na drugą klatkę schodową. Kiedyś, wychodząc podpity z przyjęcia u Chipa, pomylił drogę i wyszedł na tamtą klatkę schodową, z tyłu budynku. Nadchodzący byli o pół piętra niżej, na głównej klatce schodowej. Było ich dwóch, po cywilnemu. - To on - krzyknął jeden z nich i obaj puścili się biegiem. Rzucił się w drzwi tylnej klatki, wypadł na nią i przeskakując po kilka stopni, leciał w dół. Wybiegł na ulicę. Tamci byli tuż za nim. Pędził bez planu i bez określonego celu ucieczki. Po prostu biegł tak szybko, jak tylko potrafił, jak tylko mogły go nieść nogi. Pędził wiedziony strachem. Słyszał za sobą krzyki i coraz głośniejsze kroki goniących. Wpadł między potok samochodów przejeżdżających przez Commonwealth Avenue. Słyszał pisk opon, klaksony, przekleństwa kierowców. Samochody mijały go o milimetry. Nie miał pojęcia, jak daleko jest od goniących, metry, dziesiątki metrów? Obawiał się odwrócić głowę. Centralna linia ruchu zajęta była przez tory zielonej linii metra, które tu wychodziło na powierzchnię, ażeby przed Kenmore Square zejść ponownie w dół, kierując się do centrum miasta. Zobaczył pociąg jadący w kierunku centrum. Przed chwilą pociąg ruszył z przystanku i właśnie nabierał szybkości. Blokował mu drogę. Goniący byli tuż, tuż za plecami. Strach popychał go w kierunku pociągu i działając pod wpływem odruchu, skoczył. Noga znalazła oparcie na wystającym stopniu. Ręka uczepiła się klamki u drzwi. Przylepił się do coraz szybciej pędzącego pociągu, a każdy muskuł dawał z siebie maksimum, ażeby utrzymać zwisające ciało. Pasażerowie znajdujący się wewnątrz wagonu krzyczeli. Czuł, że długo nie zdoła się utrzymać. Zielona linia miała często przystanki, co denerwowało pasażerów, ale było szczęściem dla Stone’a. Po przejechaniu niespełna ćwierć mili pociąg zatrzymał się ponownie z piskiem hydraulicznych hamulców. Odskoczył, ażeby nie zostać zgniecionym przez otwierające się drzwi, i w sekundę potem wpychał się do zatłoczonego wagonu. Zgubił pościg. Nie byli w stanie dogonić pociągu, choć próbowali. Widział ich z daleka. Wyjął z kieszeni drobne i wrzucił do automatu, po czym opadł na wolne siedzenie. Serce waliło mu jak młotem. Pasażerowie patrzyli na niego podejrzliwie, a niektórzy woleli się od niego odsunąć. Wprawdzie w porządnym garniturze Chipa Rosena wyglądał przyzwoicie, ale oczywiste było, że nie jest to zwykły pasażer, jakich spotyka się w wagonach metra. Jasne, że dotarli do Chipa. Dotarli do wszystkich jego przyjaciół, jak twierdził Sawyer. Straszyli sądem każdego, kto mógłby udzielić mu pomocy. Do kogo więc mógł się zwrócić? Patrząc w okno zobaczył z przerażeniem, że tuż za nimi jechał następny pociąg. Zaklął półgłosem. Czeka się czasami na pociąg, a potem przychodzą dwa, nawet kolejno trzy, jeden po drugim. Ścigający mogli być w tym następnym pociągu. Jechali teraz ciemnym tunelem pod Kenmore Square. Jeszcze z dawnych czasów zapamiętał kolejne przystanki. Na każdym z nich mogło zagrażać coraz większe niebezpieczeństwo. Goniący go mogli mieć przy sobie nadajniki radiowe, mogli już zaalarmować całe miasto. Na każdym kolejnym przystanku mógł wsiąść ktoś dokładnie poinformowany o jego wyglądzie. Przy każdym zatrzymaniu pociągu wstrzymywał oddech i starał się stopić z tłumem, zdając sobie sprawę, że byłoby to bezcelowe, jeśli wsiadłby ktoś, kto go poszukiwał. Minęli kolejno: Auditorium, Copley, Arlington. Kulił się i starał nie poddawać panice. Stacja Auditorium była ku jego uldze pusta, podobnie jak następna. Wysiadł na Arlington. Przepychając się wśród pasażerów, dopadł do drzwi obrotowych i pędem wbiegł po schodach na górę. Na wprost wyjścia metra stał “Ritz-Carlton”. Idąc wolno, by nie wzbudzać podejrzeń, wszedł do hotelowego holu. Po prawej stronie był bar, o tej porze pustawy. Było już po godzinach lunchu, a jeszcze przed kolacją. Przy barze siedziała jakaś samotna kobieta. Musiała mieć około czterdziestki, była dobrze ubrana i paliła papierosa. Przed nią stała szklanka z jakimś drinkiem. Rozwódka, wdowa, a może po prostu samotna. Nie siedziałaby jednak przy barze, gdyby nie chciała nawiązać jakiejś znajomości, pomyślał Stone. Usiadł na stołku obok niej i uśmiechnął się przelotnie. - Jak idzie? - zapytał. - Dziękuję, dobrze - odpowiedziała. Na twarzy miała zbyt wiele pudru, usta i oczy zbyt jaskrawo umalowane, pod oczami nałożony ciemnoniebieski cień. Zaciągnęła się dymem i strząsnęła popiół do popielniczki. Jeśli mnie szukają, to jako samotnego, przemknęło mu przez myśl, nie szukają mężczyzny z kobietą. W lustrze nad barem zobaczył, że w wejściu do sali stoi jakiś mężczyzna. Po lewej stronie pod marynarką było niewielkie, niemal niedostrzegalne wybrzuszenie. Niewątpliwie kabura z bronią. Bez zastanowienia zerwał się ze stołka i puścił biegiem w kierunku wahadłowych drzwi prowadzących do kuchni. Stanął w drzwiach i zrozumiał, że znalazł się w pułapce. W kuchni nie było żadnego miejsca, gdzie można by się było ukryć. Jedyne wyjście, o jakim wiedział, prowadziło z powrotem na salę. Musi przecież być jakieś wyjście służbowe, wyjście do magazynów, na podwórze. Jakieś drzwi! Szukał ich w panice. Naprzeciwko pojawił się kelner