Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Napiszê ci, co powiedzieli. Sta³ ramiê w ramiê z ojcem. Trzymali obaj poprzeczkê dr¹ga, zakoñczonego p³askim ostrzem z ¿elaza. Równoczesnym ruchem naciskali ostrze stopami obutymi w sanda³y. Gdy siê zag³êbi³o w ziemi, poci¹gali kó³ ku sobie i ostrze odchyla³o skibê. Wówczas krocz¹ca za nimi matka rêk¹ przewraca³a j¹ na drug¹ stronê. Wyrównali oddechy, g³uche siekniêcia ojca nadawa³y rytm pracy. Pot sp³ywa³ po czole, gniot³y rzemienie oplataj¹ce nogê. Cofaj¹c siê tak, dotarli do koñca pola i poszli z powrotem, wlok¹c kó³ za sob¹, aby zacz¹æ orkê nastêpnego rzêdu od tej samej strony, zawsze zwróceni twarz¹ ku wschodowi. Zielone zbocza zamyka³y dolinê. Murki z kamieni, ogradzaj¹ce kwadratowe pólka, wygl¹da³y jak olbrzymia krata na³o¿ona na góry. Ka¿de jej okno mia³o inny odcieñ zieleni. Dotarli do muru i wbili ostrze w ziemiê, ale gdy Amaru postawi³ na nim stopê, ojciec nagle zdj¹³ swoj¹ i puœci³ kó³ z d³oni. Uchyli³ kapelusza i przeci¹gn¹³ rêk¹ po w³osach. Czarne i wci¹¿ jeszcze gêste, spada³y na ramiona. Twarz mia³ pobru¿d¿on¹, szerok¹, z wystaj¹cymi na policzkach koœæmi. Patrzy³ na szachownicê pól ¿ó³tych jak szafran, zielonych i rdzawych. Potem podniós³ oczy ku graniom wyniesionym tak wysoko, i¿ tylko lód i œnieg je pokrywa³. Na tle szafirowego nieba wygl¹da³y jak skrawki papieru. Powiedzia³: – Mówi³em z don Garcilasem. Nie bêdê ci broni³. Ja tego dobrze nie rozumiem. Wiem tyle, ¿e trzyma³em siê ziemi ca³e ¿ycie, uprawia³em j¹ jak wszyscy, jak mnie uczy³ mój ojciec. Tyle mamy z tego, ¿e przed zbiorami ka¿dy chodzi g³odny, a i ca³y rok nie dojadamy. Mo¿e trzeba by³o coœ zmieniæ, ale nikt nie próbowa³. Ka¿dy ogradza³ swoje pole i z roku na rok czeka³ takiego urodzaju, który pomo¿e stan¹æ mu na nogi. Ja siê ju¿ z tego nie wyrwê. Mo¿e tobie siê uda. Nie wiem. Don Garcilaso mówi, ¿e to, co wam przysz³o do g³owy, to nie jest nic z³ego. Coœ jeszcze mi powiedzia³. Jak ju¿ siê zgada³o, to wszystko ci powtórzê – ojciec zgi¹³ kolano, przyklêkn¹³ i usiad³ na ziemi. – M¹dry cz³owiek z tego don Garcilasa, ty te¿ tak uwa¿asz? – Tak, ojcze – odpowiedzia³ Amaru. – Zdawa³o mi siê, ¿e on chce zawróciæ ci w g³owie, ale teraz widzê, ¿e to mo¿e byæ coœ dobrego, bo i mnie samemu powiedzia³ takie rzeczy... Matka, usi¹dŸ z nami i pos³uchaj! – zwróci³ siê do ¿ony. – Bo to tyczy i ciebie! M¹dry cz³owiek! – powtórzy³ ojciec krêc¹c g³ow¹. – Wstyd siê przyznaæ, co tam us³ysza³em, ale mo¿e lepiej na staroœæ ni¿ wcale? Powiedzia³ nam, ¿e jesteœmy g³upi! No, nie takimi s³owami, bo to pan wychowany i szanuje ka¿dego, ale z tego wynika taki wniosek. Powiedzia³, ¿e prze¿yliœmy ju¿ ca³e ¿ycie, tyle lat na œwiecie, a ci¹gle siê boimy! Ci¹gle ¿yjemy w strachu, ¿e coœ mo¿e siê zdarzyæ, ¿e bêd¹ marne zbiory, ¿e g³ód zajrzy nam w oczy, 9 ¿e przyjdzie choroba. A ten strach nas zabija i przygniata do ziemi jak kamieñ, zaciemnia myœlenie i sprowadza jeszcze gorsze k³opoty. Tymczasem powinniœmy zauwa¿yæ, ¿eœmy wszystko przetrwali, ¿e jeszcze ¿yjemy, ¿e klêski i zmartwienia przesz³y i minê³y, s¹ zapominane, a z tego powinniœmy wyci¹gn¹æ wniosek, ¿e nie ma siê czego obawiaæ! Tak samo bêdzie dalej! Opatrznoœæ nie odmówi nam nagle swej opieki, wiêc po co trapiæ siê z góry, spodziewaæ siê najgorszego? Don Garcilaso powiedzia³, ¿e trzeba podnieœæ g³owê, zrzuciæ ciê¿ar z serca, dziêkowaæ za to, co mamy i mieæ dobre myœlenie i ufaæ, ¿e od tej chwili wszystko bêdzie lepiej... Rozumiesz to, synu? – Tak – odpar³ Amaru. – Mówi³ prawdê – powtórzy³ ojciec. – A¿ dziwne, l¿ej mi siê zrobi³o od samego mówienia. I jaœniej na duszy. Matka Amaru s³ucha³a stoj¹c nieruchomo z oczami spuszczonymi na swoje stopy. Pochodzi³a z wioski w górach, gdzie dotrzeæ mo¿na by³o tylko jedn¹ œcie¿k¹. Dopiero gdy zabra³ j¹ stamt¹d do swej wsi ojciec Amaru, po raz pierwszy w ¿yciu zobaczy³a tu cz³owieka o bia³ej skórze. Minê³o wiele czasu, nim nauczy³a siê jêzyka keczua, jakim mówili tutejsi Indianie. Z hiszpañskiego pozna³a najwa¿niejsze s³owa. Nigdy nie umia³a czytaæ. Tam, wysoko, sk¹d przyby³a, nauczono j¹ nie odzywaæ siê, dopóki mê¿czyzna o coœ nie zapyta. Nie wszystko rozumia³a z tego, co siê sta³o i o czym mówi³ ojciec. Ale kocha³a Amaru i w g³êbi duszy lepiej pojmowa³a ni¿ ktokolwiek inny, co naprawdê dzieje siê z jej dzieckiem. Pierwsza zrozumia³a, ¿e Amaru staje siê kimœ odmiennym ni¿ wszyscy. Wychodzi³ z gromady i obiera³ w³asn¹ drogê, ciemn¹ i nie znan¹. Sandovia przyszed³ do chaty don Garcilasa w po³owie tygodnia i powiedzia³, ¿e w niedzielê w Acucho odbêdzie siê wielkie œwiêto miejscowego patrona, zbierze siê wiele ludzi z okolicy, a po uroczystoœciach koœcielnych odbêd¹ siê zabawy ludowe. Z pewnoœci¹ zostan¹ urz¹dzone biegi, by³oby wiêc dobrze, gdyby Amaru siê tam znalaz³. – Dlaczego ci zale¿y na tym? – spyta³ don Garcilaso. Sandovia zmiesza³ siê nieco, przest¹pi³ z jednej nogi na drug¹, ale wytrzyma³ badawcze spojrzenie skierowane na niego spod krzaczastych, siwych brwi. – Widzia³em, jak wygra³, mo¿e i teraz mu siê uda – stwierdzi³. – Co bêdziesz mia³ z tego? – zapyta³ wprost don Garcilaso. Nie ufa³ zbytnio Sandovii, zw³aszcza od czasu, kiedy ten rozgada³ wiadomoœæ o pierwszym biegu Amaru. Zreszt¹, na Sandoviê wszyscy we wsi patrzyli nieco podejrzliwie. Choæ nale¿a³ do nich, zawsze mia³ nieco wiêcej grosza, potrafi³ jakoœ zarobiæ krêc¹c siê po jarmarkach i odpustach. – Pomyœla³em sobie – t³umaczy³ Sandovia – ¿e do Acucho jest trochê za daleko, ¿eby tam dojœæ piechot¹. Ale st¹d do szosy mamy tylko dziesiêæ kilometrów, a tam chodzi autobus i ciê¿arówki z kopalni. Zap³acê mu za przejazd w obie strony i bêdzie móg³ stan¹æ do zawodów. – A jak chcesz odebraæ te pieni¹dze? Amaru nic nie ma. – O to chodzi! Sam by nie móg³ pojechaæ. Ja mu to po¿yczam, a za to wezmê... – zawaha³ siê