Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ubrani byli z miejska, w żakiety skrojone z niezdarnym szykiem, czarne sztywne kapelusze i olbrzymie wyglansowane buty. Kobiety w czarnych skromnych sukniach, białych czepkach i wyblakłych szalach, ułożonych w trójkąt na plecach, lekko stąpały u ich boku. Na przedzie skrzypce śpiewały przenikliwym dyszkantem i kobza sapała i beczała, muzykant zaś podskakiwał z uroczystą powagą, wyrzucając wysoko ciężkie saboty. Smętna procesja sączyła się z jednej wąskiej dróżki w drugą, poprzez światło i cień, między polami i żywopłotami, płosząc małe ptaszki, których chmary zrywały się na prawo i na lewo. Na podwórzu zagrody Bacadou ciemna wstęga rozsnuła się w tłum mężczyzn i kobiet, pchających się we drzwi z hałaśliwymi życzeniami. Obiad weselny pamiętano przez kilka miesięcy. Był to wspaniały festyn w ogrodzie. Na drugi dzień znajdowano bogatych gospodarzy, cieszących się nieskazitelną opinią, śpiących po rowach wzdłuż drogi do Treguier — nawet jeszcze i po południu. Cała okolica uczestniczyła w szczęściu JeanPierre’a. Nie upił się, i wraz ze swą cichą żoną usuwał się z drogi, pozwalając ojcu i matce odbierać należne im honory i podziękowania. Nazajutrz jednak ujął wszystko w mocne garście i starzy poczuli, że na koniec padł na nich cień — zwiastun śmierci. Świat należy do młodych. Gdy bliźniaki przyszły na świat, w domu było dużo miejsca, bo matka JeanPierre’a przeniosła się na mieszkanie pod ciężki kamień na cmentarzu w Ploumar. Tego to dnia po raz pierwszy od ślubu syna Bacadou starszy, zapomniany przez rozgdakane stado obcych bab tłoczących się w kuchni, opuścił rankiem miejsce swe przy kominie i poszedł do pustej obory, posępnie potrząsając siwymi lokami. Bardzo pięknie, że są wnuki, ale on musi mieć swój talerz zupy w południe. Gdy mu pokazano niemowlęta, przypatrzył się im uważnie i mruknął coś niby: „Za dużo.” Niepodobna powiedzieć, czy miał na myśli za wiele szczęścia, czy też po prostu zrobił uwagę co do liczby potomków. Wyglądał na obrażonego, o ile jego stara drewniana twarz mogła cośkolwiek wyrażać. A potem długi czas można go było widzieć prawie o każdej porze dnia, jak siedział u wrót z nosem nad kolanami, z fajką w dziąsłach, zadąsany i zły. Raz odezwał się do syna z ciężkim westchnieniem, robiąc aluzję do przybyszów. — Pokłócą się o ziemię. — Nie kłopocz się o to, ojcze — odrzekł JeanPierre obojętnie i przeszedł zgięty we dwoje, ciągnąc oporną krowę na postronku przerzuconym przez ramię. Był szczęśliwy — i Zuzanna, jego żona, także. Nie była to subtelna radość, z którą wita się przybyszów, przewidując dla nich boje, a może zwycięstwo. Za lat czternaście obydwaj chłopcy będą już wyręką; a potem JeanPierre wyobrażał sobie dwu tęgich synów, kroczących z zagona na zagon, odbierających należną daninę od ukochanej i rodzajnej ziemi. Zuzanna też była rada, bo nie chciała, aby mówiono o niej, że jest nieszczęśliwa, a nikt nie mógł już tego powiedzieć, skoro miała dzieci. Oboje, i ona, i mąż, widzieli trochę szerszego świata; on podczas służby wojskowej, ona zaś spędziła blisko rok w Paryżu u bretońskiej rodziny, lecz zanadto tęskniła, aby pozostać dłużej w rozłące z pagórkowatą zieloną krainą, oprawną w pierścień nagich skał i piasków, gdzie przyszła na świat. Myślała sobie, że może dobrze byłoby, aby jeden z chłopców został księdzem, ale nie wspominała o tym mężowi, który był republikaninem i nienawidził księży; nazywał ich „krukami”. Chrzciny odbyły się wspaniale. Cała gmina zjechała się na nie, bo Bacadou byli bogaci, wpływowi i od czasu do czasu nie żałowali wydatku. Dziadek dostał nową kapotę. W kilka miesięcy potem, pewnego wieczoru, kiedy kuchnia była już zamieciona i drzwi zaryglowane, JeanPierre, patrząc na kołyskę, zapytał żonę: — Co tym dzieciom jest? I jak gdyby te spokojnie wypowiedziane słowa były zwiastunem nieszczęścia, Zuzanna odpowiedziała na nie głośnym lamentem, który doleciał chyba aż do chlewów po drugiej stronie podwórza. Świnie (a Bacadou mieli najpiękniejsze świnie w okolicy) zaniepokoiły się i zaczęły kwiczeć żałośnie w ciemności. Małżonek, utkwiwszy wzrok w ścianie, żuł powoli dalej chleb z masłem nad dymiącą miską zupy. Wrócił z targu, gdzie nie po raz pierwszy zauważył szepty poza swymi plecami. W drodze powrotnej obracał wciąż w myśli zasłyszane słowa: „Niespełna rozumu! Obydwaj… Nigdy żadnej pociechy!” No, może, może. Zobaczy. Zapyta żonę. Oto jej odpowiedź! Odczuł ją jak uderzenie pięścią w pierś, ale powiedział tylko: — Utocz mi jabłecznika. Pić mi się chce! Nie przestawała lamentować z pustym dzbankiem w ręce. Wtedy wstał, podniósł świecę i powoli podszedł do kołyski. Spali. Przypatrzył im się z boku, połknął pogryziony kęs, ciężkim krokiem wrócił na miejsce i usiadł przed miską. Kiedy żona powróciła, nie podniósł oczu, lecz przełknął hałaśliwie kilka łyżek zupy i odezwał się posępnie: — Kiedy śpią, są tacy sami jak dzieci innych ludzi. Padła na najbliższy stołek i trzęsła się od bezgłośnych szlochów, niezdolna wymówić słowa. Skończył kolację i pozostał rozparty bezczynnie na krześle, błądząc oczyma po czarnych belkach pułapu. Stojąca przed nim świeca paliła się płomieniem czerwonym i prostym, śląc w górę wąską smugę kopciu. Światło leżało na zgrubiałej, opalonej skórze jego szyi, zapadnięte policzki stanowiły dwie czarne plamy; wyglądał tak tępo i żałośnie, jakby z trudem zbierał rozpierzchnięte myśli. Wreszcie zdobył się na wysiłek i rzekł: — Musimy coś zrobić… poradzimy się ludzi. Nie płacz. Nie wszystkie będą takie… z pewnością! Teraz trzeba iść spać. Po urodzeniu się trzeciego dziecka, również chłopca, JeanPierre wziął się do roboty pełen wzmożonej nadziei. Wargi jego zdawały się jeszcze węższe, mocniej zaciśnięte niż poprzednio, jakby w obawie, aby ziemia, którą uprawiał, nie usłyszała głosu nadziei szemrzącego mu w piersiach. Obserwował dziecko, stukając sabotami, gdy podchodził do kołyski i zaglądał do niej przez ramię z obojętnością, która stanowi jakby ułomność natury chłopskiej