Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Panie Jones, pan żyje! - zawołał Oron wychodząc pośpiesznie z wagonika i pomagając Indy’emu wstać. - Tak mi się wydaje. Gdzie jesteśmy? - Na Morro da Urca - powiedział operator kolejki. - W połowie drogi na szczyt. - Dlaczego stanęliśmy? - zapytał stanowczo Indy. Operator patrzył na niego bezmyślnie. - Wagoniki zawsze się tutaj zatrzymują. - Nie, mam na myśli postój tam niżej, zanim dojechaliśmy tutaj - nalegał Indy. - Wagoniki zatrzymują się, kiedy ten na szczycie jest rozładowywany - powiedział na swoją obronę mężczyzna. - A właściwie, co robił pan na zewnątrz wagonika? - Korzystałem z wieczornego powietrza - odparł Indy. - Dopiero co musieli się tam dostać - zauważył Oron. - No już, w drogę. Indy jednak chciał się upewnić. - Czy nikt nie wysiadał tutaj kilka minut temu? - Nie, i jeżeli jedzie pan na górę, niech pan zostanie wewnątrz wagonika - powiedział operator. - Ma co do tego rację - stwierdził Oron, gdy drzwi zasunęły się za nimi. - Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak szalonego. - Czasami trzeba wykorzystywać szansę. - To nie była odpowiednia pora. Indy zgodził się, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Wagonik ponownie sunął do przodu, a na tle nieba rysowała się ciemna sylwetka Głowy Cukru. Cztery tysiące siedemset czterdzieści trzy mile na północ od Głowy Cukru, Victor Bernard wpatrywał się w zegar na Grand Central Station. Była dwudziesta trzecia czternaście i Julian Ray był piętnaście minut spóźniony. Bernard chodził w tę i z powrotem jak niedźwiedź zamknięty w klatce. Jego pociąg ma odjechać za kilka minut, a on musi dowiedzieć się wszystkiego przed wyjazdem. Starał się nie myśleć o upływających minutach i skoncentrować na tym, co zrobi, by w Gwatemali odebrać przekazane dla niego dzieła sztuki. Będzie to wymagało jednej czy dwóch łapówek, zdecyduje się jednak na tę stratę, podobnie jak zdecydował się na znaczny zysk, sprzedając na rynku międzynarodowym kilka starodawnych klejnotów. Pomimo że potrzebował pieniędzy, ta podróż nie wydawała mu się już tak istotna. Znacznie większą wagę miały wydarzenia w Brazylii. Ponownie spojrzał na zegar. Cholera jasna. Gdzie, do diabła, jest Ray? - myślał. Bernard i Julian Ray stanowili dziwną parę: archeolog i bukmacher związany z mafią, zamieniony w rekina. Bernard jednak miał pewien nałóg i zważał na to, z kim się zadaje. A ta osoba potrafiła zaspokoić jego bezkompromisowe pragnienie hazardu. Kiedy wiosną 1925 roku Fawcett wyruszył na swoją wyprawę, Bernard skontaktował się z bukmacherem, by pójść o zakład. Zgodnie z ich umową Fawcett winien powrócić z dżungli do pierwszego maja. Ray postawił dziesięć do jednego, twierdząc, że Fawcett wróci. Bernard próbował skłonić Raya do uwzględnienia w umowie warunku, że pułkownik musi pojawić się z dowodami na istnienie w Amazonii zaginionego miasta zaludnionego przez przedstawicieli białej rasy. Ray jednak po prostu się roześmiał i powiedział Bernardowi, że będzie to przedmiotem kolejnego zakładu z inną stawką. Bernard postawił na ten zakład pewien spadek wynoszący trzydzieści tysięcy dolarów. Liczył na wygraną, by spłacić Rayowi kilka innych długów. Bukmacher przedłużył mu termin zapłaty do pierwszego maja. Jeśli Fawcett wróci cały i zdrowy, Bernard wiedział, że straci więcej niż fortunę. W związku z tym przedsięwziął pewne środki ostrożności. Dopomógł Brendzie Hillard, swej byłej sekretarce, zdobyć pracę w Nowym Jorku, urzeczywistniając w ten sposób marzenie jej życia. Załatwił jej posadę u Marcusa Brody’ego, który był akurat jednym z zaufanych przyjaciół Fawcetta. Jeszcze do niedawna wydawało się to zbędnym posunięciem. Teraz jednak cieszył się, że tak zrobił. Gdy mijały miesiące bez żadnej wiadomości od Fawcetta, pula wzrosła tak bardzo, iż teraz gracz, który stawiał na powrót badacza, otrzymałby sześć dolarów za każdego postawionego dolara, gdyby wygrał. Ze względu na rozgłos wokół wyprawy Anglika rosła liczba zakładów, w których stawiano na powrót podróżnika. Bernard jednakże znalazł się w pułapce ze względu na swoją pierwotną stawkę i teraz on i Randy straciliby fortuny, gdyby Fawcett się pojawił. Wreszcie dostrzegł bukmachera spacerującego leniwie po niemal opustoszałym terminalu. Do odjazdu pociągu pozostało zaledwie sześć minut. Ray miał na sobie trzyczęściowy garnitur i kapelusz, spod którego wychodziły czarne, lśniące włosy, co pasowało do jego butów o smukłych noskach. Bernard zdawał sobie sprawę, że nie powinien spotykać się z Rayem publicznie. Nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o jego powiązaniach z głośną postacią z półświatka, ale jeszcze ważniejsza była misja, jaką zlecił Rayowi. - No, słyszałeś już cokolwiek? - zapytał Bernard, darując sobie wszelkie formalności powitalne. - Uspokój się, Victor. Człowiek, którego wysłałem na tę robotę, jest jednym z najlepszych. Ray był uprzejmy i zrelaksowany jak zwykle. Sprawiał, że Bernard czuł się niczym przerośnięta małpa człekokształtna ze swędzącym tyłkiem. - Miałem nadzieję, że do tej pory będziesz już coś wiedział. - Wszyscy są teraz w Rio i zadbają odpowiednio o przebieg spraw. Nie musisz się niepokoić. - Nie chcę żadnej brutalności, Julian. Powiedziałeś mi, że... - Powiedziałem ci, że każę wykonać tę robotę i że będzie lepiej, jeżeli nikt nie zostanie ranny. Ale ten świat nie jest doskonały, przyjacielu